Jestem kurewsko z siebie dumna w tym roku. Piszę w tym roku, bo choć jest dopiero lipiec, dla mnie rok zaczyna się we wrześniu i kończy w czerwcu. Mam tak od lat. Wakacje to dwa miesiące resetu, nawet jeśli pracujące, zwykle zmienia się rutyna. Odkąd mam dzieci, moje życie jeszcze bardziej odliczane jest szkolnymi miesiącami. To dlatego koniec czerwca lub początek lipca to czas podsumowań. 1 styczeń to dla mnie tylko zmiana daty, nic szczególnego.
Jestem z siebie cholernie dumna, bo bardzo ciężko i wytrwale nad sobą pracuję. Założyłam sobie, że nauczę się w tym roku czegoś nowego. Myślałam nawet o studiach. Pomysł sam się znalazł i przez ostatnie 6 miesięcy chodziłam na tenisa. Czasami nawet 2 razy w tygodniu. Dumna jestem z siebie, bo było to dla mnie logistyczne wyzwanie, żeby się zaangażować w coś, co będzie regularną aktywnością o godzinie, o której zwykle całą moją uwagę absorbują dzieci. Bywało, że czułam się najgorsza z naszej 4ki na treningach, ale mimo to nie poddałam się.
Założyłam sobie, że będę chodziła regularnie na siłkę i to też mi się przynajmniej raz w tygodniu udawało. Olaboga jak bardzo mi się nie chciało, jak było ciężko wyjść z domu o 8:45 w sobotę, ile rzeczy stało mi na drodze, no komedia. Cały świat się walił, ale chodziłam i dało się! A w wielu tygodniach udawało się jeszcze wyrwać poćwiczyć w środku tygodnia. Sztos. Razem z codziennym bieganiem sport utrzymuje mnie przy zdrowiu.
Nadal czytam. W zeszłym roku przeczytałam 36 książek, mam nadzieję, że w tym roku dobiję do 40. Kolejkę mam na jakieś 60, ciągle dopisuję i dokupuję nowe, niech ktoś mnie zatrzyma! Mniej pudełka, mniej telefonu i czas się znalazł i okazuje się, że też da się. No nie-do-wia-ry.
Choć poczułam się znacznie lepiej, nie przerwałam terapii. Zmagam się teraz z demonami przeszłości. Nie miałam potrzeby się w tym taplać, nie chciałam do niektórych rzeczy wracać, szczerze to nawet nie zdawałam sobie sprawy z wpływu wydarzeń sprzed lat na to, jak dziś wygląda moje życie. Ale czas się z tym rozprawić i nie zamiatać dłużej pod dywan. Ileż można udawać i odwlekać nieuchronne?
Założyłam sobie też, że będę raz w miesiącu chodziła do teatru. Co trzy miesiące siadam, przeglądam repertuar, wybieram daty, kupuję, zapisuję w kalendarzu i… jest lipiec, a ja byłam już 6 razy w teatrze! Mam bilety na lipiec i sierpień i jestem dobrej myśli, że osiągnę mój cel.
Po koronie byłam też stęskniona za muzyką na żywo i też w tym roku postanowiłam to nadrobić. Bo czemu nie? Nie da się występów na żywo – koncertów i teatrów – z niczym porównać. W kwestii teatru w tym roku największe wrażenie zrobiła na mnie sztuka „Boże mój” w reżyserii Andrzeja Seweryna. W przypadku koncertów ciężko wybrać jeden. Kamiński w repertuarze Kory, Podsiadło na Śląskim, Sanah z moimi dziewczynkami, 3,5 godziny Guns’ów na Narodowym, epicki Opener? Jeszcze jeden festiwal przede mną, Podsiad listopadzie, dużo szaleństwa czeka.
Całkiem niedawno doszło do mnie, że na myśl o budowie domu zaczyna boleć mnie jednocześnie i głowa i brzuch, posłuchałam więc w końcu siebie i porzuciłam ten plan. Zrobiłam więc wielki remont i doprowadziłam mój dom do wymarzonego wyglądu. Uwielbiam go! Trochę to bolało, bo jednak kupa kasy, ogromny bałagan i mnóstwo decyzji, ale dało się! Mamy pięknie.
Chciałam pracować mniej. Mieć więcej czasu, aby się zatrzymać. I to też mi się udało. Podjęłam masę decyzji, które okazały się być dobre biznesowo i teraz spijam tego szampana. Nawet terapeutka mnie chwali, że otworzyły mi się w głowie nowe przegródki. No cóż, okazuje się, że naprawdę wszystkiego się nie da i nie można wymiatać na każdym polu i jeszcze mieć przestrzeń na przemyślenia i powstrzymanie gonitwy myśli. Udaje mi się zwolnić.
Chciałam pozbyć się wyrzutów sumienia i polubić siebie w roli mamy. To też mi się udało, choć było najtrudniejsze z moich planów i postanowień. Moje dzieciaki są super i jest to nasza ogromna zasługa, za co sama sobie biję brawo kiedy wątpię i kiedy trzeba.
Nie udało mi się chodzić do kina tak, jak sobie postanowiłam. Miało być raz w tygodniu, różnie bywa. Tego już nie nadrobię, ale wszystkiego się nie da.
Nie udało mi się posprzątać w garażu, na poddaszu, we wszystkich szafach. Jeszce mnie najdzie, na pewno!
Nie udało mi się skończyć książki. Są ku temu powody, które też niedawno zrozumiałam, ale pracuję nad nimi i będzie, kiedyś, w lepszym czasie, na moich warunkach.
Nie udało mi się milion innych rzeczy, którymi po prostu się nie przejmuję. Rozwijam się, żyję po swojemu, odnalazłam spokój. Powoli przestaję się gonić ze sobą, choć jest to bardzo długi i mozolny proces. I moja najtrudniejsza walka.
Walczę jeszcze z moimi kilkoma demonami, ale nie jest to ani miejsce ani czas, aby o tym mówić. Może kiedyś, może nigdy.
Nie piszę tego po to, aby się pochwalić, choć jestem z siebie dumna. Pochwały najbardziej odczuwam wewnętrzne. Piszę to, bo te rzeczy są błahe. Nie weszłam ani na Everest, ani nie założyłam firmy, która ma wielkie obroty, nie zbudowałam domu, nie schudłam 40 kilo, nie przepłynęłam Atlantyku, nie dostałam też awansu, ani nie zainwestowałam w nieruchomości. Każdy z nas ma swój Everest. Mój jest w radości ze zwykłego życia. I tego, że staram się być lepsza niż wczorajsza ja. Dla siebie.
Od lat uczę się ścigać się ze sobą, nie ideałami insta. I jestem siebie kurewsko dumna! Jestem pena, e każda czytająca ten tekst jest stanie codziennie znaleźć rzeczy, które robi dobrze, z których jest dumna, które, choć może dla kogoś proste, dla nich są wyzwaniem. A przecież codziennie powinnyśmy być z siebie dumne. I nie czekać, aż ktoś nas pochwali, bo dla świata możemy nigdy nie być wystarczająco dobre i wcale nie ma to żadnego znaczenia, jeśli z babeczki w lustrze same będziemy zadowolone.
Photo: Towfiqu barbhuiya on Unsplash