To coś, co trzyma ludzi razem.

9 września minie 20 lat od dnia, kiedy poznałam męża. 9 maja minęła kolejna rocznica naszego ślubu, już trzynasta! Za morderstwo tyle nie dają! Z perspektywy czasu wiem, że to właśnie był ten najpiękniejszy dzień w moim życiu. Nie wiem, kiedy to minęło, choć przecież nasze dzieci mają już 11 lat i te ostatnie 11 lat to akurat dokładnie wiem, jak minęły.

To był gorący dzień, Los Angeles, miasto aniołów, może jeden właśnie mi go zesłał. Choć to wcale nie była miłość od pierwszego wejrzenia, bo mnie się nigdy blondyni nie podobali. I nadal podoba mi się tylko jeden. Jest chyba między nami to coś. To coś, co trzyma ludzi razem.

Zaczynałam pisać ten post niezliczoną ilość razy, codziennie innymi słowami. W końcu urosły 4 strony, na których chciałam rozpisać, z matematyczną dokładnością, przepis na związek. Co jest tym klejem, który trzyma ludzi razem? Jak to jest, że jedni przeżyją razem życie, a inni po kilku miesiącach się nienawidzą? Jaki jest sekret par, między którymi po nawet trzydziestu wspólnych latach jest żar? Co to jest to coś, co trzyma ludzi razem?

Czytam i z każdym zdaniem dziwię się sama sobie. Bo przecież ile par, tyle recept na szczęście. Jedni się w ogóle nie kłócą, mają za to ciche dni, inni są jak te włoskie rodziny, talerze latają, drzwi trzaskają, krzyki, a potem gorące pojednania. Są pary, które lubią zaborczość partnera, zazdrość, kontrolę. Inni stawiają na absolutne zaufanie. Są związki, w których sex jest na pierwszym miejscu, są i takie, w których prawie nie istnieje.

Jaki jest nasz przepis na związek?

W naszym, odpukać, jak na razie udanym związku, jest kilka niepisanych reguł. Po pierwsze – nie oszukujemy się nawzajem. Zaufanie jest dla mnie podstawą. Mąż wie, że nie wybaczyłabym mu zdrady, również tej psychicznej, robienia czegoś za moimi plecami, krętactwa. Nasz związek na wielu poziomach jest transparentny. Podoba mi się Harvey z serialu Suits, wiem, że mąż zachwyca się opalonymi surferkami. Mam oczy, on też. To jest dla mnie normalne. Nie trzymam nikogo na smyczy. Znam wiele historii zdrad. Można nawet z nianią, z kolegą w pracy i z księgową. Zdrada jest w głowie i nie wynika z jednorazowej okazji, a z długoterminowego braku czegoś. Albo z końca. Końca miłości. Mąż wie o mnie wszystko. Nawet niewygodne prawdy z przeszłości. Nie ukrywam rachunków, kolejnej pary butów, smsa od byłego, dziury w oponie. Bo ten facet to jest moja druga połówka. Jak jego zacznę oszukiwać, to tak, jakbym okłamała siebie. Nie mam sekretów, choć doszłam do tego później, nie było tak od początku. Po prostu teraz weszliśmy na zupełnie nowy poziom wzajemnego szacunku i zaufania.

Po drugie – żadne za nas nie liczy po cichu na to, że partner się zmieni. Mąż akceptuje mnie taką, jaka jestem i, śmiem twierdzić, jest jedyną taką osobą na świecie. Kiedy pytam go, co chciałby zmienić, nie potrafi znaleźć odpowiedzi na to pytanie, choć wiem, że wiele rzeczy we mnie mu przeszkadza. Albo przeszkadzało. Ja też go za nic nie atakuję. Nie liczę, że się zmieni, że coś zrobi, że się domyśli. Kiedy pragnę kwiatów, kupuję je sobie sama. Nie boję się też zapytać, czy wszystko działa, kiedy czuję narastającą frustrację. Mieszkaliśmy razem przed ślubem, więc doskonale oboje widzieliśmy jakie są nasze wady. Małe, duże i te całkiem poważne. To, że ja wymyślam i przesadzam, nie potrafię oszczędzać i ostatnie pieniądze bez problemu zainwestowałabym w szpilki, to, że mąż zasypia przed telewizorem, a jak mu się włączy tryb sprzątanie, to zamiast po prostu umyć podłogę, zabiera się za porządkowanie pudeł, których zawartości nie widział od 2005 roku. I milion innych rzeczy, które w sumie stały się mało ważne. A przynajmniej nie na tyle, aby mogły stanowić zagrożenie. W każdym tygodniu przypominam mu o planie na dany dzień i ważnych dla mnie i rodziny wydarzeniach. Nie liczę, że się magicznie gdzieś pojawi, skoro ja pamiętam, mogę przypomnieć. Nic mnie to nie kosztuje. 

Nie znoszę niespodzianek i choć przyszło mu to bardzo ciężko, mąż już się do tego przyzwyczaił. Zawsze dostaję od niego wymarzony prezent. Bo on wie, co mi się podoba. Skąd wie? Bo mu o tym mówię. Lubię obchodzić Walentynki, rocznice, dni kobiet, matek, ojców i nie czekam, aż on wyjdzie z inicjatywą. To ja zwykle wymyślam gdzie pójdziemy lub co zrobimy. To się tyczy każdej sfery naszego życia (niech będę choć raz dyplomatką, pewnie się domyślicie o co chodzi). Kiedy chcę świec, mam taką samą drogę do pudełka zapałek, co on. Pozbyłam się focha, który według mnie kwitnie na potęgę w wielu związkach. „A bo on to nigdy” nie pada z moich ust. Komunikacja z partnerem jest naszym trzecim filarem. Wszystko w związku według mnie jest kwestią dogadania. Nie wzajemnych żali, utrapienia i wyrzutów. Kiedy ja mam swoje priorytety, mówię mu o nich, inaczej skąd miałby wiedzieć? Kiedy czegoś pragnę, kiedy coś mnie wkurza, kiedy jestem zła albo mam na coś ochotę, kiedy się boję, pokazuję mu to, bo z tego, co słyszę, kobiety nadal marzą o modelu faceta, który czyta w myślach. My też tego nie potrafimy, więc czy nie łatwiej jest po prostu wyartykułować swoje potrzeby?

Między nami nie ma miejsca na osoby trzecie. Nie mamy ani zbyt bliskich przyjaciół, którzy znaliby nasze sekrety, o naszym życiu intymnym nikt nie wie nic. Nie wprowadzamy w nasze życie rodziców, bo my się szybko pogodzimy, a oni rozpamiętują. Nie ma porównań, bo przecież jesteśmy dla siebie jedynymi. Są nasze sekrety i nasze sprawy. Nie ma eks, nie ma teściów, nie ma kumpli ważniejszych niż dom. Kiedyś usłyszałam takie zdanie, że aby stworzyć dobry związek najpierw trzeba wziąć rozwód. Rozwód z rodzicami. Uważam to zdanie za złotą zasadę udanego małżeństwa. Mamusia, teść, siostra, kuzyn – to ważne w naszym życiu osoby. Jednak najważniejszą pozostaje ta, z którą dzielimy życie. Troje to już tłum.

Kibicujemy sobie. Mąż jest moim największym fanem. To on jest osobą, która wie jak się „przyjął” tekst, podsyła tematy, kiedy weny brakuje i wie, jak ciężko pracuję na to, żeby ktoś mnie czytał. I ja trzymam kciuki, żeby miał dobry miesiąc w pracy. Ciągle chwalę męża, a on mnie. To są bzdury, ale kupuję szampana, kiedy odniósł sukces w pracy, dziękuję, kiedy skręci szafkę, choć wiem, że tego nie lubi, on chwali moją kuchnię, komplementuje nową fryzurę, kolor paznokci, czy zdjęcie na blogu. Mówię, kiedy ładnie pachnie, do twarzy mu w nowej koszuli, wysyłam serduszka, piszę liściki. Ostatnio wsunęłam mężowi do aktówki czekoladę z napisem „Thanks for putting up with my shit for so many years”. Był wzruszony tym miłym gestem.

Nie traktujemy nic śmiertelnie poważnie. Mamy dystans do siebie, do dzieci, do życia. Kiedy na naszej drodze pojawiają się problemy, podchodzimy do nich zadaniowo. Nie próbuję być sprytna, czegoś ugrać, nie chcę wygrać, żeby wyszło na moje. Pierwszy chyba raz jestem w dorosłym związku, choć wcześniej byłam kochliwa, o mało nie wyszłam za mąż i rzadko bywałam sama. Ale wcześniej patrzyłam na koniec własnego nosa, a teraz wiem, że szczęście mojej drugiej połówki to coś, na co mam realny wpływ. Skoro gramy do jednej bramki, muszę dbać o mój zespół. Mąż chyba też wychodzi z założenia „Happy wife, happy life”, bo zabiega o moje samopoczucie i zadowolenie. Kiedy widzi, że cierpliwość do dzieci skończyła się z setnym “maaaamoooo”, zawija dzieci do parku. Lubię o niego dbać, a on o mnie. Kiedy widzi, że mój samochód jest brudny, zabiera go na myjnię, choć przecież ja też mogę to zrobić. Nie potrafię iść na zakupy i nie przytargać z nich ulubionej czekoladki dla męża, orzeszków, czy też koszulki, która akurat wołała do mnie z wystawy, bo skrojona na niego na miarę. To takie drobiazgi, ale skoro ja lubię dostać bukiet tulipanów bez okazji, wiem, że on docenia to, że na lunch ma kanapkę, jakiej mu pół biura zazdrości. Nic mnie to nie kosztuje. Nie oczekuję też za to pokłonów. Ile włożysz, tyle wyjmiesz, mówi stare powiedzenie. W związkach to dla mnie prawda absolutna. Wychodzę często naprzeciwko, bo ten związek nie jest po to, żeby spełniać moje zachcianki.

Kiedy coś się w moim życiu wydarzy, chcę o tym powiedzieć mężowi. Bo on jest moim najlepszym przyjacielem. A jednocześnie wyznaję zasadę, że mężowi całej dupy się nie pokazuje. On nie musi widzieć tamponów, masek, wałków, nie musimy prowadzić rozmów o szminkach, nie musi wiedzieć, że ważę dwa kilo więcej niż powinnam (jak nie powiem, nie zauważa!), na zakupy ze sobą za karę go nie ciągnę, ja nie muszę kibicować każdego meczu. On ma kolegów, ja koleżanki i fajnie. Lubię wyjechać bez męża, zatęsknić i zobaczyć, że nawet największe przeżycia, bez niego bledną. Lubię się zastanowić nad tym, jakie mam szczęście, ale i do ilu rzeczy przywykłam i już ich nie zauważam? Ilu rzeczy nie doceniam? Ile wzięłam za pewnik? To nie oznacza, że czujemy się zagrożeni, kiedy jedno wychodzi. Niektóre kobiety się dziwiły, że „puściłam” męża samego na surfing do Portugalii, czy na trzydniowy wypad na mecz, dziwią ich moje samotne wyprawy, wyjścia do kina. Nie kumam. Puszczać to można psa do parku. Mąż nie jest moją własnością. Dzielimy się wszystkim, ale ja lubię moje kobiece życie, a on swoje męskie. Szczerze nie chciałabym faceta, który miałby lepiej ode mnie ułożone włosy i wiedział, jaki to kolor fuksja.  Ale to ja.

Wychodzę regularnie sama. Mąż walkę stulecia ogląda z kolegami w pubie. Był na niejednym wypadzie z kolegami, ja nie pozostaję w tyle. Dwa wieczory w tygodniu są jego, dwa moje. Nikt i nic na tym nie cierpi. W pozostałe poranki, wieczory i dni jesteśmy razem. Każde z nas ma wolność. Może dlatego nie czujemy się, mimo już 18 lat razem (o zgrozo), jak w klatce. Choć jesteśmy jednością, dbamy o swoją odrębność, pozwalamy za sobą zatęsknić. Mamy własne pieniądze, które wydajemy zgodnie ze swoim widzimisię. Ja się mężowi z wacików nie rozliczam, on mnie z piwa z kolegami też nie. Szczerze powiem, że jestem tak silną osobą, że nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Od 19 roku życia nikomu nie muszę się tłumaczyć i nie potrafię już wrócić do takiej sytuacji. Nasz romans chyba też przez to nie spowszedniał. Mąż nadal mnie zaskakuje i w wielu kwestiach jest dla mnie zagadką. W naszym związku nie wieje nudą. Ciągle się coś dzieje, mamy pomysły na spędzanie wspólnego czasu i bardzo o niego dbamy, nawet teraz, kiedy nie możemy się wyrobić na zakrętach. Chcemy być razem, jak kiedyś. Choć uwielbiamy nasze dzieci, kochamy być też tylko we dwoje. 

Nie mamy cichych dni ani kłótni z trzaskaniem talerzami. Wcale nie uważam, że tylko ogniste kłótnie powodują żar uczuć. U nas to się nie sprawdza. Jasne, zdarza mi się walnąć słuchawką, kiedy mam wrażenie, że w dyskusji biję głową w mur. Ale to tyle. Nie muszę nic manifestować roztrzaskaną porcelaną. Nie muszę się wydzierać. Odpuszczam, nie kłócę się w sprawach beznadziejnych, nie robię wyrzutów. Wszystko jest kwestią komunikacji. Kiedy nie piłam cały miesiąc, nie oczekiwałam od męża abstynencji. Kiedy jem tylko glony i popijam wodą, nie robię mu wyrzutów, kiedy je czekoladę. Luz. W domu jest luz, bo życie nie jest kolorowe, więc my sobie do pieca nie dorzucamy. Tego nauczył mnie mąż i jestem mu za to ogromnie wdzięczna.

Ja męża nie wychowuję. Zakładam, że zakochałam się i wybrałam we wspólną podróż przez życie zaradnego faceta. Nie matkuję, nie pouczam. Nie zniosłabym mentorskiego tonu u męża, więc sama się tego wystrzegam. Są rzeczy, które on robi lepiej, są takie, które ja, ten porządek sam się u nas naturalnie ustalił. Ciągła krytyka, wygadywanie, wyśmiewanie, dokuczanie? To nie dla mnie. Nigdy nie wyśmiewam męża, nie dokuczam mu, nie robię kąśliwych uwag i czuję się niekomfortowo, kiedy ktoś przy mnie pierze swoje domowe brudy. Ja po prostu lubię tego gościa, nie jest zakurzonym antykiem w pokoju mojego życia, który chętnie poddałabym gruntownemu remontowi.

Jeszcze z jednym ogólnie „klepanym” powiedzeniem się nie zgadzam. Związek dla mnie nie powinien być wyzwaniem. Dlatego, o ile pracujemy nad komunikacją i podziałem obowiązków, bycie razem nie jest dla mnie niemiłym obowiązkiem, nad którym trzeba „pracować”. Wyrosłam w czasach, kiedy ludzie się pobierali, bo było dziecko. W erze naszych rodziców nie było mody na samodzielność i niestety, w polskich warunkach, we dwójkę było po prostu łatwiej kupić mieszkanie, mieć na wakacje, itp. Na niezależność mało kto mógł sobie pozwolić. Związki, które otaczały mnie w dzieciństwie, w większości były nieudane. Ludzie byli mili dla wszystkich naokoło, ale swojego męża czy żonę w domu traktowali jak najgorszego wroga. Lata nagromadzonej frustracji, wyrzutów, poświęceń, nieumiejętność komunikacji, doprowadzały do życia obok. Nie razem, obok, choć pod jednym dachem. Strasznie to jest smutne, ale nadal otacza mnie wiele takich par. Nie znoszą się, ale brak siły (i często możliwości) na jakikolwiek ruch. Tego pana i tej pani nic nie łączy. Takie życie jest nie dla mnie. Mam ogromną świadomość tego, że żyje się tylko raz i ja swoje życie chcę przeżyć jak najlepiej. Nie w toksycznym związku. To zabrzmi strasznie, co teraz napiszę, ale nie potrafiłabym sobie pomyśleć, że teraz to już spoko, mam męża, mam dzieci, mogę się „wyluzować”, olać i swoje szczęście odfajkować. Wspólne życie może być łatwe. Nic nie jest dane na zawsze. Chciałabym myśleć, że dożyjemy razem pięknej starości, ale kto to wie? Jedyne nad czym pracujemy, to wspólne chwile, bo w pogoni za codziennością łatwo się zatracić. Różne konieczności – praca, dom, obowiązki spychają związek na boczny tor. I nad tym pracujemy. Czas dla nas jest również w naszym domu priorytetem. 

Kiedy poznałam męża, to był bardzo trudny moment w moim życiu, dopiero teraz, po wielu latach wiem, że przełomowy. Byłam na dziekance w USA, w dziwnym związku, życiowo na zakręcie. On blondyn, a całe życie podobali mi się bruneci. On z Australii, która dla mnie wtedy była jak kosmos. Koniec świata, są tam kangury, opera w Sydney i chyba mówią po angielsku. Ale po 10 dniach, kiedy dzwoniłam do mamy padły słowa „to ten”. Może to się wie? Ja wiedziałam. I do teraz wiem, że mąż to najlepsze, co mi się kiedykolwiek w życiu przydarzyło. Ponownie, na przekór stereotypom, nie dzieci. Bo moich dzieci, takich, jakie są, nie byłoby, gdyby nie mój mąż. Jest taki moment w filmie „Lejdis”, w którym córka pyta sponiewieranego przez matkę ojca (cudny Globisz, w filmie mąż Stenki) czemu daje się tak traktować, jak może dalej ją kochać, na co ojciec odpowiada – ona dała mi coś najpiękniejszego na świecie – Ciebie. Tak też myślę o mężu.

Spędzamy czas off line, o który bardzo dbamy. W dzisiejszych czasach wiele ludzi utraciło umiejętność rozmowy. To, co się codziennie mówi do osoby, z którą dzielisz życie jest ważne. Dziękuję. Cieszę się na nasz wspólny wieczór. Ładnie wyglądasz. Masz rację. Przepraszam. Zrobię Ci masaż. Podam Ci herbatę. Zaplanujmy… (wakacje, weekend, kolację). Jak minął dzień? Wspólne życie wielu par staje się pasmem problemów, przykrych obowiązków, rat kredytowych, rutyny i krańcowego zmęczenia. My szukamy rozrywek, nawet w domu można się razem dobrze bawić. Dzięki rozmowie, skupianiu się na drugiej osobie, dokładnie wiemy, czym żyje druga strona. Jesteśmy na bieżąco z naszymi sprawami. Praktykujemy uważność. To dzięki temu na tym etapie wydaje mi się niemożliwe, aby kiedyś się obudzić i stwierdzić, że nie znam w ogóle gościa, który koło mnie leży. Choć czasami się mijamy, zawsze staramy się uzupełniać wyrwy w naszym wspólnym czasie. Mamy mnóstwo tylko naszych tradycji, ulubionych piosenek, miejsc, potraw i sposobów spędzania czasu. Mamy pełno wewnętrznych żartów, tego spojrzenia ponad tłumem, które rozumiemy tylko my. 

Kiedy rano się maluję, układam włosy, kiedy kupuję zwiewne sukienki, seksowne buty i koronkową bieliznę, robię to nie tylko dla siebie, ale i dla niego. I on też nie spaceruje po domu w rozciągniętym dresie i piżamie z dziurą, a do łóżka, niczym Coco Chanel, „ubiera” moje ulubione męskie perfumy, choć już kilka lat temu stracił węch. Robi to, bo wie, że ja to lubię. Ostatnio dostałam mem, na którym kobieta patrzy w lustro, widzi obwisły brzuch, oklapnięte pośladki, zmarszczki, tłuste włosy. Spojrzała na śpiącego męża i mruknęła „dobrze mu tak, dziadowi”! Współczuję. Na złość robi się sobie, bo karma to straszna zdzira.

I pod całym tym wywodem napiszę jeden wniosek. Jest między nami to coś. To coś, co trzyma ludzi razem. Ten koleś mnie nadal kręci. Kiedyś tak myślałam i do dziś tak myślę. Sama go sobie wybrałam. I on patrzy na mnie tak, że ja wiem, że ja jego też. Jak kiedyś przestanie, będę wiedziała, że to koniec. Jakimś cudem, z nim wszystko jest odrobinę lepsze. W tym ja.

I jeśli masz kogoś, kto kocha Cię takim, jakim jesteś i kto sprawia, że życie jest odrobinę lepsze, mów mu to codziennie. Już. Teraz. Dzień dobry. Posmarowałem Tobą chleb. To dla mnie kwintesencja małżeństwa. Niby codzienny, ale bez niezjadliwy. 

Zdjęcie: źródło

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!