Jestem cholernie szczęśliwa. Przynajmniej codziennie sobie to wmawiam. I w końcu, po latach powtarzania tego w nieskończoność, uwierzyłam w to. A razem ze mną reszta świata. Nie miałam za bardzo innego wyjścia, powtarzaną codziennie mantrę biorę za pewnik. Skoro tak mówię, skoro tak czuję, to tak jest.
I mówię sobie tak od rana. Podobno pierwsza godzina dnia jest jego sterem. Coś w tym jest. Jeśli zacznę pozytywnie, ten dzień jest lepszy. To dlatego wstaję wcześnie, bo pośpiech był wcześniej moim wielkim wrogiem.
Codziennie zatrzymuję się na moment, żeby przemyśleć, co w moim życiu jest dobre, za co mam dziękować, a nad czym muszę jeszcze pracować. Tak, tak, JA muszę pracować, a nie czekać, aż coś spadnie mi z nieba, ktoś coś zmieni lub w ogóle wszechświat zapuka do mych drzwi i powie – bierz co chcesz.
Nie ma w życiu rycerzy na białych koniach, wygranych w lotto i innych cudownych zbiegów okoliczności, które zdarzają się głównie w bajkach. Ale jest samodyscyplina. Dzięki niej można uwierzyć, że masz to, co sobie wypracujesz. I to Ty jesteś jedyną osobą, która stoi na drodze do Twojego szczęścia. Możesz życie odkładać na później, na czas, kiedy schudniesz, zmienisz pracę, kupisz nowy samochód, przeprowadzisz się, dzieci dorosną, czy cokolwiek innego, co dzisiaj Cię zatrzymuje. A przecież to nigdy się nie zmieni, jeśli Ty tego nie zmienisz. Możesz codziennie czerpać radość z tego, co masz, celebrować swoje życie, piękne, jedyne. Możesz cieszyć się z tego, co masz i nic więcej nie pragnąć. A jeśli chcesz, do reszty dojdziesz małymi krokami. Nawet najdalsze bowiem podróże zaczęły się od pierwszego, malutkiego kroku.
Wiele osób przygląda mi się z zaciekawieniem. Trojaczki, przeprowadzka na drugą stronę świata. Jak ona daje radę? Czy to, że się ciągle uśmiechasz to poza? Czemu nigdy nie narzekasz? Pyta codziennie ktoś w prywatnych wiadomościach. Tak, przeprowadziłam wielką rewolucję w swoim życiu. Kolejną. Mogłabym oczywiście płakać nad tym, że jestem daleko, że nie widuję rodziny, przyjaciół, że moje dzieci rozmawiają ze sobą po angielsku. I nad tym, że przed czterdziestką muszę zaczynać od nowa. Nikt mnie tu nie zna, nie ma do kogo za przeproszeniem gęby otworzyć, pierwszy raz od 15 lat mieszkam w nie swoim domu. Ten ocean kiedyś Ci się znudzi, piszą.
Okres pierwszego zachłyśnięcia się nowościami minął. Rzeczy, których nie lubiłam w Australii przybywa. Jest zima, a wszyscy udają, że nadal jest upał, choć rano temperatura spada do 5 stopni. Wycieczka po dobry chleb zajmuje mi godzinę. Wizyta u specjalisty, którego potrzebuje moje dziecko, kosztowała tyle, co polska średnia krajowa. Tęsknota nie opuszcza, depresja, stara przyjaciółka, czasami tylko się odczepia od ogona. Wkrótce 40, a w głowie dalej trampki i podarte dżinsy.
Ale wiesz co? Przybyło też mnóstwo rzeczy, które tutaj lubię. Bilans jest na plus. Zamiast szukać dziury w całym, zabrałam się za mozolny proces budowania życia. Żeby czuć się komfortowo, w domu zainstalowałam grzejniki, żeby dzieci nie straciły kontaktu z polskim, zapisałam je do polskiej szkoły, chleb uczę się sama piec. Zapraszam wiele osób do naszego domu, poszerzam krąg znajomych, rozmawiam, bywam, organizuję wyjścia. Nie czekam, aż ktoś się nade mną zlituje. Znalazłam tutaj rzeczy, które kochałam w Polsce. Tulipany, ulubioną kafejkę, gazetę, która sprawia przyjemność. Nie są takie same jak w Krakowie, jasne. Ale dają mi podobne uczucie. Uczucie szczęścia. Płynę z prądem i jak te australijskie symbole emu i kangur – nie cofam się.
Kiedy tęsknię, mam Internet, mogę z każdym na świecie porozmawiać. Byłam zdalnie na Babci urodzinach, na ogródku u przyjaciółki i na festynie, na którym występowały nauczycielki z przedszkola moich dzieci. Kibicowałam przyjaciółkom w zmienianiu pracy, remontach i szukaniu ślubnej sukienki. Przypominam sobie powody, dla których wyjechałam, a jak to racjonalne myślenie nie pomaga, zawsze pomagają lody i rodzinka.pl. Wieczorami strach ma wielkie oczy, już rano patrzę znowu w lustro z myślą „Jestem cholernie szczęśliwa”. Wiosna przyjdzie i tak. W życiu zawsze przecież jakoś jest.
“Wczorajszych mi nie trzeba łez, dziś nie jest wczoraj przecież już. Jutra jeszcze nie ma dziś, to fajnie, jeśli zechce przyjść. Jedyne co prawdziwe to jest tu i teraz. Jest pięknie nie narzekaj. Po co? Doceniaj to co masz, zapomnij czego nie masz. I nie martw się na zapas. Po co”*? Śpiewam, czasami kilka razy pod rząd, na całe gardło. Płaczę przy Wodeckim, zaśmiewam się z Nosowską, odkurzyłam koszulkę z napisem Polska i będę kibicować naszym. Zawsze.
Jestem cholernie szczęśliwa. Choć, jak każdy człowiek, mam masę problemów, wiele z nich całkiem sporych rozmiarów. O niektórych, jak Scarlett O’Hara, pomyślę jutro. Może rozwiążą się same? Może zbledną w świetle kolejnego poranka? Inne rozłożę na czynniki pierwsze i zamiast się przejmować, roztkliwiać i użalać nad sobą, znajdę na nie sposób. Nie mam walizki zielonych, moje dzieci nie są zdalnie sterowane, przecieka mi kran, muszę zmienić samochód, mam podatek do zapłacenia, cellulit, zmarszczki, rozstępy i burdel w głowie.
Życie nikogo nie traktuje ulgowo, każdy z nas pcha swój wózek. I każdy z nas patrzy na swoją szklankę. U niektórych jest do połowy pusta, u innych zawsze pełna. Jak to jest, że piękni i nieprzyzwoicie bogaci przyznają się do depresji, choć my, zwykli śmiertelnicy, często im zazdrościmy, myślimy, gdybym miał tyle kasy, gdybym miał takie ciało. To bym… no właśnie, co? Prawdopodobnie nadal nie miałbym czegoś, kogoś. To się nigdy nie kończy. Bo szczęście jest w środku. Każdy je w sobie nosi, niezależnie od wysokości wypłaty, wielkości domu i rozmiaru ubrania. Jeśli nie masz go w sobie, diamentami go sobie nie kupisz.
Jest taki piękny rysunek, który przypominam co roku 1 stycznia. Co tam masz pyta na rysunku jeden człowiek drugiego. To szczęście, odpowiada. Skąd masz, dopytuje drugi. Sam sobie zrobiłem, pada odpowiedź.
To dlatego ja jestem cholernie szczęśliwa. Wierzę w to. Nawet, kiedy płaczę, dopada mnie rozpacz, ból, zwątpienie, kiedy nie mam siły, ani nadziei, wiem, że to test mojego charakteru. Gdyby nie życiowe zawirowania, nie potrafiłabym udowodnić sobie, jaka jestem silna. Gdyby nie burze, nie byłoby tęczy. Życie to przecież nie jest czekanie na to, aż minie sztorm.
Zdaję sobie sprawę z ograniczeń, ryzyka i sposobu życia, który wybrałam. Pozwalam sobie na całą gamę uczuć, od smutku po euforię. Ale codziennie sobie wmawiam, że jestem cholernie szczęśliwa. Przekonałam do tego nawet mój los, który jest dla mnie zwykle dość łaskawy, tak, jakby nie chciał zaburzyć obrazka, który zbudowałam w głowie. Możliwe też, że ja po prostu tak to wszystko widzę. Często przez różowe okulary.
Nie udaję tego uśmiechu. Nie udaję, bo naprawdę jestem cholernie szczęśliwa. I zaczęłam taka być wcale nie wtedy, kiedy schudłam, wyszłam za mąż, kupiłam dom, urodziłam dziecko. Jestem cholernie szczęśliwa, odkąd tak postanowiłam.
Spróbuj.
*Kayah feat.Idan Raichel “Po co”
Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i
- Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
- Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
- Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
- Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!