Darmowe lekarstwo na życie.

W urzędzie emigracyjnym w Sydney wisi wielki na całą ścianę napis: „wszyscy uśmiechamy się w tym samym języku”. To jedno zdanie często mi się przypomina w codziennym życiu. Nie chodzi tutaj przecież tylko dosłownie o język innych narodowości. Chodzi o to, że nieważne kim jesteś, uśmiech każdy z nas rozumie i odbiera tak samo – to coś pozytywnego, zdarza się, że łamie wszelkie bariery i naprawia wyrządzone zło. Uśmiech to darmowe lekarstwo na życie.

Weszłam dzisiaj do sklepu z artykułami dla dzieci. Kupiłam prezent dla dziecka przyjaciółki i przy okazji kilka przecenionych ubranek dla moich maluchów. Płacę, odchodzę, zerkam na paragon. Dwa razy policzone spodenki, a kupiłam tylko jedne. Jestem nadal przy kasie, choć kasjerka kasuje już kolejną osobę. Przepraszam i mówię, że policzono dwie pary spodenek. Zwykła sprawa, mała pomyłka, nic wielkiego. Ekspedientka robi minę jakbym co najmniej zażądała aby spadł śnieg, bo moje dzieci lubią Elsę. Mam to w nosie, bo buractwo innych nie robi już dawno na mnie wrażenia. Woła przez mikrofon kierownika. Nie odzywa się do mnie, nie prosi abym poczekała, udaje, że mnie nie ma. A przecież jestem, stoję bardzo blisko, 172 cm, 64 kilo żywej wagi w odblaskowych getrach.

Po dziesięciu minutach przychodzi kierowniczka. Ja wiem, że jest piątek rano, a ja na pewno wyglądam jakbym miała za dużo czasu z którym nie wiem co zrobić, ale te dziesięć minut wydawało mi się długim okresem oczekiwania. Potulnie jednak nikogo nie popędzam, czekam spokojnie, nadal z uśmiechem. Życie jest piękne, jest piątek, bagażnik po zakupach mam wypchany szparagami, truskawkami i czereśniami, tyłek mnie boli od siłki, jednym słowem czuję, że żyję.

W końcu wychodzi kierowniczka. Piorunuje mnie wzrokiem (który, mogę się tylko domyślać, sugeruje, że albo przerwałam rozkoszowanie się kawą, albo jest to wyraz mniemania o mnie no tak, niektórzy to mają życie, od rana sobie mogą poskakać, a ja tu ciężko tyram), dzień dobry, cześć i czołem, w czym mogę pomóc, czy w ogóle pocałuj mnie w dupę, nie pada. Bo przecież mnie tam nie ma.

Kierowniczka zwraca się do obsługi. Kto kasował, Ty? Nie, nie ja, ona. Ona mówi – no dwie pary są, no, na rachunku, no. Kierowniczka drąży temat – a rzeczywiście skasowałaś jedną, czy dwie? No jedną chyba. CHYBA! W tym momencie w mojej głowie rozbrzmiało głośne kurwa! na znak protestu. Ale nic nie mówię, jestem jak kwiat lotosu na tafli jeziora. Czekam i obserwuję ten przykład obsługi klienta na najwyższym poziomie. Przecież to było chwilę temu, a do jeden tak trudno policzyć, rozumiem. Kiedy to było, pyta kierowniczka. Choć niepytana, odruchowo się wtrącam, że przed chwilką. Z drugiej strony trwa nadal wnikliwa inspekcja paragonu, zwrot trzeba będzie zrobić, pada w przestrzeń.

Czuję się winna. Winna tego, że o te 35 złotych polskich się upomniałam. Jak śmiałam przerywać komuś drugie śniadanie? Przecież wiadomo, że zwrot zrobią, choć ewidentnie coś kręcę, próbuję oszukać, okłamać. No mogłam przecież szybciutko jedną parę schować, tym bardziej, że pracownik nie pamięta dokładnie. Klienci są okropnie przebiegli, ta pani już niejedno widziała. To nic, że mam przy sobie tylko miniaturową torebkę, zarzucony na ramię ręcznik i butelkę wody. To nie ma znaczenia, że w drugiej ręce trzymam zawartość zakupów, które zrobiłam w tym sklepie, do wglądu. To nic, że odwróciłam się na pięcie sekundę po tym, jak dostałam rachunek do ręki, więc nie, nie mogłam nic gdzieś schować. No ale przecież na pewno chcę coś wyłudzić. I choć to ja mam rację, sytuacja jest klarowna, a sklep popełnił błąd, jestem traktowana jak wróg, jak śmieć, który chce nie wiadomo czego. To, że zrobiłam właśnie zakupy za 200 zł też nie ma znaczenia. Te moje zakupy, klienci i obrót, nie łączą się dla tych pań w fakt posiadania etatu. Ewidentnie tylko przeszkadzam.

Kierowniczka bierze rachunek, robi zwrot, tu podpisać, tu jeszcze raz podpisać. Oddaje kartę i rzuca „do widzenia”.

Stoję. Stoję przez chwilę oniemiała. Nie wierzę.

I choć jestem miła i wyrozumiała, ironia bywa moim drugim imieniem.

„Przepraszam. Przepraszam by się jeszcze przydało. To nic nie kosztuje, a robi różnicę”. Powiedziałam z uśmiechem. Nie oczekiwałam kajania się. To był zwykły błąd, każdemu mogło się zdarzyć. Ale jednak był to błąd, a za błędy należy ponosić konsekwencje, nawet jeśli są nimi słowa niechcianych, wymuszonych grzeczności.

Nie bez powodu rozpoczęłam ten tekst od uśmiechu. Tego w tej dzisiejszej sytuacji zabrakło najbardziej. Zwykłego, ludzkiego uśmiechu, który sprowadza takie sytuacje do nieistotnych detali, nie pozostawia niemiłego uczucia, kwasu i złych wspomnień. Zwykłego, małego gestu życzliwości, który mamy zawsze przy sobie, a który pomaga w pokonywaniu granic. Gestu, który sprowadza nas do jednego poziomu, tego najbardziej humanitarnego. Uśmiechu, który bywa jedyną bronią na chamstwo, pośpiech i lekceważenie. Uśmiechu, który w sekundę rozładowałby taką sytuację i wiele innych. Uśmiechu, który największego buraka zatrzymuje i nakazuje złagodnieć. Uśmiechu, który czasami jest jedynym, najtańszym i najprostszym rozwiązaniem. Uśmiechu, który jest cenną, międzynarodową walutą. Uśmiechu, który pomaga zauważyć drugiego człowieka.

Korzystaj z niego.

Dzisiejsza sytuacja wydarzyła się w Smyku w Galerii Bronowice, w Krakowie. Kierowniczkę i dwie Halinki serdecznie pozdrawiam. Siłkę macie dziewczyny tuż za rogiem. Rewelacyjnie rozluźnia spięte poślady.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!