Jadę w weekend nad morze. I zaczynam normalnie żyć.
Jadę w weekend nad morze. Przyznałam się w zeszłym tygodniu. Mówi się – napisz coś w Internecie, a od razu, jak nożyce, odezwą się wszelcy specjaliści. Tak było i teraz, pojawiło się million teorii. Z wiadomych przyczyn wyjazd, zaplanowany we wrześniu 2019, stał pod ogromnym znakiem zapytania, właściwie z małymi szansami na to, że się odbędzie. No ale okazało się, że hotele, przy wielu obostrzeniach, od 4 maja zostały otwarte i czekają na turystów. Jadę.
Dla mnie taki wyjazd nie jest szaleństwem, nie jest lekkomyślny ani ryzykowny. Nie ma w tym nic kontrowersyjnego. Jedziemy we własnym sosie, własnym samochodem, do Mielna, do domku na wodzie. Spotkamy się nadprogramowo z jedną osobą, która przekaże nam klucze. I w domu i tam pójdę na normalne na zakupy, w Krakowie też muszę podjechać na stację po benzynę, będziemy spacerować po plaży i po lesie, tak jak tu, w podkrakowskiej wsi, wybierzemy miejsca odludne.
Nie zamierzam siedzieć do końca życia w domu. Niestety wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że będziemy musieli się nauczyć żyć z wirusem na stałe. Możliwe, że większość z nas zachoruje, będzie musiało znacznie zmienić swoje życie, podjąć niechciane, bolesne decyzje. Możemy jednak teraz, kiedy opadła pierwsza panika, kiedy informacje da się już przesiać przez sito fake newsów, starać się wyciągnąć z tego wszystkiego wnioski i sposób ochrony siebie i swojej rodziny. A już na pewno musimy zacząć się zastanawiać nad życiem w nowych warunkach.
Jest dla mnie ogromna różnica pomiędzy narażeniem swojego lub cudzego życia, szczególnie, jeśli mowa o osobach starszych, a próbowaniem egzystowania w coraz to normalniejszych warunkach, z zachowaniem wszelkiej ostrożności. Jasne jest dla mnie to, że nie pójdziemy w najbliższym czasie na żaden koncert, nie popłyniemy w rejs, nie pójdziemy do zatłoczonej restauracji, czy opery, nie spotkamy się z całą rodziną. Oczywiste jest dla mnie to, że nawet jeśli zaczniemy w pewnym momencie spotykać się ze znajomymi, będzie to raczej na odległość i na ogródku lub w innym parku.
Są jednak rzeczy, które w moim mniemaniu mogą zacząć powoli wracać. A pilnować musimy się sami i cały czas zdawać na własny rozsądek i ocenę ryzyka. Wyjazd nad morze, w góry, czy na Mazury, z zachowaniem ostrożności, może okazać się wybawieniem. Trochę na to liczę, bo powoli zaczynam chodzić po ścianach. Ja, która ani na jeden dzień nie przestałam biegać po pustych polach i czego jak czego, przestrzeni mi nie brakuje. Nie dziwię się zupełnie, kiedy rodzina zamknięta w M3 w bloku mówi, że dostaje lekkiego świra. Jeśli tylko ich stać, niech jadą, na głowę na pewno lepiej im to zrobi.
Nie oszukujmy się przecież. Wirus nie skończy się ot tak, nie minie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trzeba nauczyć się go oswajać. Inaczej zwariujemy. Mówię o sobie. Nikt chyba też nie czeka, aż rząd podejmie decyzje, klaśnie w ręce i każe nam żyć normalnie. Ta normalność, zwyczajna, jaką znamy, może szybko nie nadejść.
Zaplanowałam wakacje. Nie czekam, aż ktoś da mi zielone światło, otworzy granice, czy wielkie restauracje, bo nie mam zamiaru ryzykować, na pewno w tym roku nie opuszczam Polski, nie jadę na żadne zorganizowane wycieczki. Ale do domku kempingowego na Mazury? Dlaczego nie? W piątkę, zmienić trochę klimat, otoczenie, kuchnię? Zobaczyć, że świat wcale się nie skończył i poczuć mały promyczek nadziei, że może jeszcze będzie dobrze?
Nie chcę już nawet pisać o tym, że te wyjazdy są nie tylko nam potrzebne, ale i tej branży. Przecież te domki, małe pensjonaty, czy góralskie chaty, to rodzinne biznesy, które żyją z turystyki. Tylko z turystyki. I te wakacje to idealna okazja na odkrycie Polski. Oczywiście w zakresie, na jaki możesz sobie pozwolić.
Dlatego jadę. Kocham Bałtyk, a nie widziałam go od 4 lat. Będę wdychać jod i patrzeć w dal. Pokażę dzieciom nasze plaże, choć jeszcze o tej porze roku zimne, to zachwycające. Może nawet uda się na chwilę przestać kiwać z niedowierzaniem głową, a pomyśleć, że życie jest przecież piękne.