Już nigdy nie założy tej sukienki.

No i nie założyła w końcu tej pięknej szmaragdowej sukienki ani na swoje urodziny, ani na tę firmową imprezę, na którą w sumie ją kupiła. Tuż przed urodzinami koleżanka wypaliła, żeby się czasem żadna za bardzo nie stroiła, bo ona siły nie ma na cekiny i szpilki, to chyba za bardzo nie wypadało, żeby solenizantka przyszła zbyt strojna. A znów na tej firmowej imprezie to się bała, że ją obgadają, bo po zimie przytyła. Ale to nic. Schudnie, trochę poćwiczy i jeszcze pójdzie w niej na wiosnę na tańce. Na pewno.

Ale już nigdy nie założy tej sukienki. Tej sukienki na tym wieszaku w tej szafie w tym pokoju w tym mieszkaniu w tym bloku w tym mieście w tym kraju, w którym żyła, już nie ma. Zawalił się po obstrzale, widziała w telewizji, z okien wisiały szmaty, z jej mieszkania została czarna dziura bez okien.

Z tobołkiem, do którego pospiesznie wrzuciła co miała pod ręką, z dziećmi pod ręką, wybiegła z domu, tak jak stała. Mąż rzucił się do obrony, pożegnali się w żołnierskich słowach, żeby dzieci bardziej nie straszyć, bez zbędnej histerii, choć oboje łykali łzy. Jej stanęło przed oczami całe ich wspólne życie, jemu moralny dylemat walki o wolność, czy walki o rodzinę. Zrobił jak ustalili, jak trzeba.

Wybiegła, po niebie latały wojskowe śmigłowce, ludzie krzyczeli, płakali, nawoływali, wszędzie był gruz walącego się na głowę życia. Gdzie iść, co robić. Biegła, przed siebie, byle dalej od nieba w ogniu, od ukochanego miasta w płomieniach. Biegła mijając ulubioną piekarnię, nielubianych sąsiadów, z którymi teraz ramię w ramię szła, psa, z którym jej pies spotykał się zawsze radośnie na spacerach. Nie wie, skąd miała siłę z dwójką dzieci pod pachą przez pół miasta przebiec. Ktoś krzyknął na dworzec, ktoś inny do schronu. Biegła przed siebie, dzieci płakały, ludzie krzyczeli, padali pod nogami, tratowani przez innych, byle dalej, byłe dalej. Pierwszy dzień spędzili w metrze, w ścisku, w panice, w głodzie, bez snu, z tysiącem innych. Alarm wył co 20 minut, ziemia się trzęsła, dzieci płakały.

Potem znowu biegła. Cztery dni biegła. Na mrozie, w pociągu, w autobusie, w kolejce, w aucie. Brudna, głodna, przerażona, zmęczona, bez kawałka chleba dla dzieci, poduszki i szczoteczki do zębów. Z bezpiecznego świata prywatnej szkoły, lekcji baletu, treningów karate i zagranicznych wakacji, wyrwała swoje dzieci na tułaczkę po dworcowych podłogach i spaniu na stojąco w pociągu. Ktoś wcisnął jej do ręki koc, ktoś inny bułkę, butelkę wody, pluszaka dla małej i parę kolorowych skarpetek. 

W za dużych ciuchach, na rozkładanym łóżku, leży teraz z setką innych kobiet i małych dzieci, wypluta z każdej myśli, wylała resztkę łez. Nie wie jak zacząć od nowa, w obcym kraju, bez rodziny, bez męża, bez dachu nad głową, bez pracy, znajomości, języka, bez nadziei, perspektyw, marzeń, planów i sił. I w takiej chwili żałuje. Załuje, że już nigdy nie założy tej szmaragdowej sukienki, która została w lepszym świecie, w innym czasie, w którym przez moment naiwnej ludzkości wydawało się, że w XXI wieku konflikty rozwiązuje się w wyniku pokojowych negocjacji, że wojna to jest wtedy, kiedy jeden żołnierz strzela do innego żołnierza, a nie wtedy, kiedy strzela do małych dzieci i ciężarnych kobiet w szpitalu.

Ta sukienka została w czasach, w których mogła mieć plany, marzenia i budziła się martwiąc o pogodę i o to, czy jej biszkopt wyrośnie. Została w czasach, w których dużo ludzkich butów to były wspomnienia bolesnej historii, która nigdy już się miała nie powtórzyć. Te buty to była lekcja, za szybą w muzeum oglądany przerażający dramat ludzkości. To się miało już nigdy nie wydarzyć, żeby jeden, niczym nie sprowokowany szaleniec, zaatakował niewinny naród i metodycznie, na oczach świata, z zimną krwią go unicestwiał pod pretekstem kłamstw i fanatycznych wizji.

Ale się wydarzyło. W środku Europy przepełnione pociągi wiozły odarte z godności, przerażone, wycieńczone kobiety, z dziećmi na rękach gdzieś, gdzie z nieba nie lecą bomby.

Jeszcze?