Co zrobić jak Cię dzieci wkur.ają?

Co zrobić jak Cię dzieci wkur.ają. Ja wiem, że na blogach należy pisać, że dzieci to największy dar, że szczęście, cudowne istoty, a my przy nich ciągle odkrywamy radość życia. Są jednak takie chwile w moim życiu, że myślę sobie, że oprócz ogromu miłości i szczęścia, jakie dają dzieci, są i mega ciemne strony, o których nadal mówi się zbyt lekko i tylko totalnie sadystyczne i autodestrukcyjne osoby się na to wszystko świadomie decydują.

Większość z nas jednak decyduje się na to wszystko nieświadomie, z wielu względów. Albo z chęci prokreacji, z miłości wielkiej do partnera, z wdrukowanego poczucia, że rodzina to chłopak i dziewczyna, posiadania mini me, z chęci usidlenia kolegi niezdecydowanego, a bo już czas, a bo wszyscy mają, a bo trzeba mieć. Może z nudów.

Nie bądźmy drobiazgowi, jak tam doszliśmy, to już nieważne. W każdym razie pewnego dnia budzimy się z bombelkiem na jednej ręce, a z drugą ręką w nocniku. Wszystko nadal jest pięknie. I tutaj jadę totalnie z autopsji, ale to jest blog i ja tu piszę o sobie, a nie o hipotetycznej Grażynie. Tak więc problem zaczyna się wtedy, kiedy pierwszy, piąty i piętnasty raz mówisz dziecku, które już nie jest takie znowu małe „nie rób tego kochanie”. Mówisz spokojnie, bo przecież to dziecko, nie wie, nie rozumie, taka Twoja rola. Kiedy jednak mówisz to osiemdziesiąty piąty raz w przeciągu kilku minut, a dziecko nie reaguje, ba, robi to kolejny raz, patrząc Ci prosto w oczy, a czasami jest to czynność potencjalnie niebezpieczna lub taka, na której CI zależy, wkurw ogarnia Cię przeogromny.

No ale co robić jak Cię dzieci wkur.ają? Ano wrzaśniesz, albo przeciwnie, nie reagujesz zupełnie, liczysz do pięciu, czasem pięciuset, oddychasz głęboko, wychodzisz, nalewasz sobie wina. Wszystkie chwyty dozwolone.

Ale co wtedy, kiedy te dzieci wkurzają codziennie? Kiedy jest ich więcej, kiedy dzień za dniem jest gorszy od poprzedniego, kiedy tych rzeczy, zamiast być coraz mniej, bo przecież rosną, zaczynają kumać, jest więcej? Co wtedy, kiedy ulubionym dzieckiem bywa pies, którego w 6 miesięcy nauczysz wszystkiego, czego dziecka nie udało nauczyć się przez 6 lat?

Co w przypadku, kiedy zdzierasz sobie gardło, wymyślasz nowe sposoby, rozmawiasz do znudzenia, przypominasz, zapobiegasz niektórym sytuacjom, a Twoje dziecko i tak gra Ci na nerwach, nie słucha i ciągle testuje, czy na imbryczku matczynej cierpliwości znowu dziś pokrywka wybuchnie? Co w końcu, jeśli po wielu latach takich testów na żywym organizmie, Twój lont niebezpiecznie się skrócił?

Co jeśli wiesz i stosujesz wszystkie poradnikowe instrukcje? Poświęcasz masę czasu dzieciom, właściwie nic więcej prócz obowiązków i spędzania czasu z dziećmi nie robiąc, karmisz, bo wiesz, że głodne to nie współpracuje, gonisz do łóżka, żeby się wyspało, chwalisz opisowo i przegadujesz wszystko? Co jeśli marzysz o spokoju i cierpliwości, którą widujesz na pięknych obrazkach, a jednak częściej nie udaje Ci się poskromić emocji?

Co zrobić jak Cię dzieci wkur.ają? Ano nic. Dupa.

Bo dzieci już tak mają. Mimo najszczerszych chęci bywają wkurzające. Tak, napisałam to głośno i możecie mnie spalić na stosie. I jak wszyscy święci mi świadkiem. Ledwo znoszę humory własnych dzieci, a cudzych? Wcale. To nie są popularne poglądy, bo nawet inne blogerki parentingowe mnie atakują za to, że piszę o cieniach, a mało o blaskach. Co jednak kiedy uważam, że o takich tematach trzeba głośno, a nie tylko bezgłośnie płakać z bezsilności we własnej łazience? Co jeśli bunt dwulatka nie mija?

Kiedy ch.j za przeproszeniem nas strzela w towarzystwie dorosłych, rzucamy wiązanką w myślach, walimy ręką w stół, zaciskamy zęby, walimy słuchawką, odwracamy się na pięcie. Ale po dziecku jedziemy, bo przecież małe, bo nasze, bo mylnie uważamy to za wychowanie. Cholera wie dlaczego tak jest, ale dzieje się. Wiem, że się dzieje, więc nie ściemniaj mi tu teraz, że u Ciebie nie. W każdym domu są dni, po których człowiek czuje się jak mała wioska po natarciu Armii Czerwonej, a to przecież to nasz, ukochane, małe, słodkie, wyczekane i dające ocean radości dziecko nam ten nalot funduje.

Jesteśmy przerażeni, bo jak przed sobą samym przyznać, że dziecko nas wkur.ia? Że nie wiemy czasami co dalej, że zapominamy języka w gębie? Może dzieje się  tak dlatego, że mamy nie wiadomo jakie oczekiwania i ambicje. Może boimy się, że nasze rodzicielskie wysiłki są w sumie do dupy, bo coś ewidentnie nie pyka. Pomiędzy „jakim rodzicem nigdy nie będę”, „jakim rodzicem chcę być”, a „jakim naprawdę jestem” jest ogromna przepaść. Przepaść pomiędzy nigdy nie będę jak własna matka, jaka będę jako matka, pokażę im wszystkim co i jak, moje nigdy nie będą tak robić, a życiem. Czyli miało być tak pięknie, a wyszło jak wyszło. Może w końcu jest tak, bo nie mamy żadnego gotowego pomysłu. A ten pomysł, bywa, że potrzebny jest milion razy dziennie. Wszystkie kiedyś się wyczerpują.

Pięciolatek gra na nerwach lepiej niż Podsiadło na Narodowym. Potrafi wyprowadzić z równowagi menadżera, który w pracy uchodzi za człowieka o stalowych nerwach i powieka mu nie drgnie, kiedy zwalnia trzydzieści osób po kolei w małym pokoiku, do którego nikt nie wchodzi spodziewając się dobrych wiadomości. A dziecko, które kocha nad życie, doprowadza go do furii. I to nie dyskusjami o partii republikanów i demokratów ani nie w trakcie debat o celowości szczepień. Nie. W trakcie ubierania butów!

Niektórzy z czasem się przyzwyczają, w końcu niejeden rodzic cierpi na syndrom gotującej się żaby. Czyli jeśli nie ma innego wyjścia, trzeba to znosić. W wyniku związku emocjonalnego, poświęcamy siebie na rzecz dziecka. Ale jak i ta gotująca żaba, tak długo całą swoją energię poświęcamy na dostosowanie się to tych sytuacji, że kiedy stają się nie do wytrzymania, dosłownie, jak żaba z gara z wrzątkiem, chcemy wyleźć z siebie.

Siadam na miękkim fotelu u terapeuty. Płyną słowa. Wszystko wiem, ciągle nad sobą pracuję, dokształcam się, ale w życiu nie umiem zastosować. Kiedy moje dzieci po szkole biją się w samochodzie, jestem jak ten kwiat lotosu. Tłumaczę, przesadzam, zabawiam. Kiedy wybrzydzają, że przyniosłam im na podwieczorek świeżo upieczony własnoręcznie, jeszcze ciepły chleb bananowy, a wolałyby syrop glukozowa fruktozowy, kilka E, spulchniacze i barwniki podlane tłuszczem trans, jakoś to przełykam. Odpowiadam niestrudzenie na te same pytania, choć po 45 minutach w korkach i pytaniami zadawanymi razy trzy, mój głosik w głowie na kolejne pytanie „jak” podpowiada: srak. Na rozwalone plecaki, na burdel zrobiony w sekundzie, w domu sprzątanym przez pół dnia, nie reaguję. Posprzątają, posprząta się, to nie koniec świata. Ale telefon dzwoni i akurat, kiedy ostrzegam, że to z pracy, proszę o ciszę, ktoś nie wiadomo kur.a skąd wyciąga trąbkę, którą 3 lata temu przytargaliśmy z wakacji. Moje obowiązki się nie kończą, na gotowanej właśnie zupie dziecko rozkłada zadanie, wykwita piękna tłusta plama. Ktoś się wspina po obrotowym krześle i boleśnie upada. Szlag mnie trafia, bo to nie pierwszy, nie drugi ani nawet nie piętnasty raz. Chcę wtedy krzyczeć „a nie mówiłam”, a nie podbiegać z ojojaniem.

Wkurzają. Mają wyjątkową zdolność pociągania za właściwe struny nerwowe, doprowadzają do nerwowego rozstroju. A potem cierpisz na bezsenność, na którą nie pomogą żadne magiczne tabletki. Bo dajesz dupy. Przegrywasz z kilkulatkiem. Ze sobą.

Dzieci są w dołku kiepskich emocji, do którego byle kiedy nas wciągają i ze złej sytuacji nagle znajdujemy się w jeszcze gorszej. Dziecko wyje, rodzic krzyczy.  A przecież dzieci nie mają wina, telefonu do przyjaciela, czy innych sposobów na odreagowanie. Umieją krzyczeć, umieją być krnąbrne, umieją ignorować. To normalne wyrażanie emocji, a jednak zawsze jesteśmy nimi zaskoczeni. I nie zawsze udaje nam się być wtedy z dzieckiem, a ono wtedy nas najbardziej potrzebuje. Nic dziwnego. Kiedy jesteśmy smutni, szukamy pocieszenia, kiedy się nudzimy, szukamy towarzystwa, zaczepiamy znajomych. Kiedy mamy problem, musimy się komuś zwierzyć. Kiedy tego potrzebujemy, szukamy pomocy. Z tym, że dzieci są za małe, żeby umieć nazwać swoje emocje, czy zareagować właściwie. No i do tego żalenia się, wypłakiwania, kopania ze złości, pocieszania mają tylko nas.

Jak mantra powtarzam. Dać czas, uwagę, zainteresowanie. Pytam, czy chce się przytulić, jak włączy się agresor. Często działa. Bawimy się w lustro. Aha, nie chcesz jeść tego jabłka, chcesz chipsy, powtarzam kolejne zdania wypowiadane w złości. Po ósmym zdaniu, dziecko zmienia nutę, nadal nie je jabłka, ale wybiera banana. Małe zwycięstwo. Podpowiadam, uprzedzając wybuch, żeby buty schować tam, gdzie mają być, będzie łatwiej znaleźć. Działa, 4 razy w tygodniu. I tak postęp.

Daję, więcej nie umiem. Dlaczego to wszystko jest takie trudne.

Czytam to, co napisałam, jeszcze raz. Mam za dużo na głowie, jestem wykończona. Rachunki same się nie płacą, praca sama się nie wykonuje, śmieci nie potrafią same wyjść do zsypu, pies sam się nie wyprowadzi, obiad się nie chce ugotować, zakupy do domu nie zapukają, pranie się nie wiesza, a na swoje odbicie w lustrze z trzymiesięcznymi odrostami jakoś nie mogę patrzeć. Mówię to, a potem sama mentalnie walę się w łeb. Co ja mam ważniejszego do zrobienia?

Co zrobić jak Cię dzieci wkur.ają?

Dać czas, uwagę, zainteresowanie. I spokój.

Proste, prawda?

No ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Za siebie, za Ciebie, trzymam kciuki.