Wróg publiczny numer jeden. Katar.

Sezon chorobowy w pełni, co krok czytam historie rodem z horroru, w których główną rolę gra wróg publiczny numer jeden. Katar. Te dramatyczne postulaty, żeby z katarem dziecka nie posyłać do przedszkola i do szkoły. Ech. Ten straszny, demoniczny katar, od którego można umrzeć, a przynajmniej zarazić się groźną chorobą. A przecież wystarczy pięć kurtek, reklamówka leków i dwa tygodnie w domu i samo przejdzie!

Cieszę się, że istnieją miejsca, w których dziecko z katarem nie jest dzieckiem obłożnie chorym, które musi przesiedzieć w domu, najlepiej pod ciepłą kołdrą, przynajmniej z dziesięć dni. Kwestia opieki nad nim pozostaje drugorzędna. Przecież zawsze „ktoś się znajdzie”. Gorzej, jeśli się nie znajduje.

Jasne, kumam. Szlag Cię trafia, jeśli właśnie dwa tygodnie przekiblujesz z chorym dzieckiem w domu, w końcu dmuchając i chuchając, zaprowadzasz do przedszkola, a tam w szatni obok Ciebie dziecko właśnie wymiotuje od kaszlu, a jego matka twierdzi, że się zakrztusiło. A inna mamusia podaje antybiotyk. W samochodzie przed przedszkolem zbijanie gorączki, w szatni dawka antybiotyku i może dziecko kilka godzin pociągnie, a matka zrobi co ma zrobić, zanim zadzwonią z przedszkola, że dziecko chore. Kumam. Wiem, jak to jest, bo widziałam takie akcje na własne oczy. 

Rodzice często nie robią tego ze złej woli. Robią tak, bo nie mają wyjścia. Zwolnienie z pracy ze względu na opiekę nad dzieckiem to nadal jest tylko pięknie wyglądająca teoria w wielu miejscach pracy. Byłam w takiej sytuacji, kiedy w młodym zespole, moja bezdzietna szefowa nie kumała tego, że opieki nad trójką stale chorych dzieci nie da się łatwo „skombinować”. Nie kumała też tego, że kiedy zostajesz matką, Twoje priorytety bywa, że się zmieniają, i dedlajny to ja miałam w nosie, kiedy moje dziecko pół nocy wymiotowało. Po prostu nie kumała tego, że kariera jest dla mnie w taki dzień na ostatniej pozycji, gdzieś daleko za zdrowiem dziecka, wizytą u specjalisty, posprzątaniem nocnego bałaganu, kilkoma godzinami snu i przeżyciem kolejnej doby. I taka sytuacja jest w wielu domach. Co nie jest oczywiście żadnym wytłumaczeniem dla przyprowadzania ledwo żywego dziecka do żłobka, przedszkola czy szkoły. Ale już w moich oczach jest akceptowalna dla dziecka ze zwykłym katarem, który nie jest zwiastunem niczego gorszego. Katar jest WSZĘDZIE. Nie uciekniesz od niego, choćbyś zamknął dziecko w domu na cztery spusty. W sklepie, w aptece, w pracy, masz stale kontakt z osobami, które mogą Cię zarazić. Jak te żołnierzyki ze zdjęcia, nie jesteś w stanie wszystkich z katarem powystrzelać. Takie uroki zimy. 

Jako matka trójki aż dzieci, bardzo szybko wiedziałam, czy wymioty są od czegoś, co się zjadło, nic ich nie poprzedza, nic się nie dzieje po, nie ma żadnych objawów towarzyszących, a dziecko po pawiu domaga się bułeczki. Jako matka, bardzo szybko wiedziałam, czy jednorazowa biegunka jest nieszkodliwa, czy jest wstępem do rota. Bardzo szybko też potrafiłam rozpoznać kaszel, który budził mnie w nocy. Groźny czy niegroźny, wiedziałam praktycznie automatycznie i bezbłędnie.

Chyba każdy rodzic poznaje, czy dziecko ma temperaturę, czy ten kaszel to jest tylko od chrypki, czy już od dróg oddechowych i czy katar jest zwykłym przeziębieniem, czy też zielonym glutem do kolan, świadczącym o chorobie. Jest to tylko i wyłącznie kwestia chęci i szczerości w stosunku do samego siebie. A jeśli rodzic tego nie wie, to jego zakichanym obowiązkiem jest wizyta u lekarza, który pomoże mu to stwierdzić. W Krakowie chodziłam do wielu specjalistów, którzy głośno mówili – katar w zimie po prostu jest i będzie. I koniec. Na katar się nie umiera. Bali się bardziej biegunek, kaszlu i innych „delikwentów”.

Chyba każdy z nas chce dobra swojego dziecka i widzi, kiedy ono po prostu przelewa się przez ręce i nie ma serca, żeby w takim stanie, dziecko, które zwyczajnie źle się czuje, wlec na kilka godzin do placówki, w której będzie ono ciągane od zajęć do zajęć. Nie ma sensu wieź dziecka do przedszkola licząc na cud. Tam na pewno nie wyzdrowieje! Serio, nie ma sensu próbować. 

Nie róbmy jednak z dzieci z katarem obłożnie chorych. Są dzieci, które mają katar zawsze. Są dzieci, które nie są w stanie usiedzieć z katarem w miejscu. Są dzieci, które tak bardzo wszystko „łapią”, że gdyby z każdym katarem zostawiać je w domu, trzeba by po prostu wypisać je z przedszkola lub szkoły. Są w końcu dzieci, które kataru w ogóle nie zauważają i on zwyczajnie im nie przeszkadza. Nie powoduje obniżenia nastroju, nie spowalnia i bynajmniej nie odrzuca od jedzenia, psikusów i chęci zabawy.

Są rodzice, którzy twierdzą, że katar jest zawsze sygnałem choroby. Ano nie jest. Na przykład moje dzieci mają zawsze po kąpieli w basenie lub zimnym morzu katar. Mija po dwóch dniach i absolutnie nic nie znaczy, choć z boku może wyglądać kiepsko.

Tutaj, gdzie mieszkam teraz, w sezonie zimowym wszystkie dzieci miały katar. Wszystkie. I wszystkie, jak jeden mąż, biegały po trawie na boso, bez czapeczki, bez kurtki, a bywało, że temperatura nie przekraczała 12 stopni, a my, dorośli, byliśmy zapakowani w kurtki i szaliki. Z zimna jeszcze nikt nie umarł, to tylko śpiki, muszą się uodpornić, padały zdania od matek, babć i nauczycielek, choć bywało, że ten katar był zielonym glutem. Kiedy raz córka z katarem dodatkowo poskarżyła się na ból głowy, nauczycielka zadzwoniła z tą informacją, ale jednocześnie powiedziała, że wszyscy są zakatarzeni i żebym podała jej na wieczór syrop i może coś przeciwgorączkowego i niech sobie odpocznie, do jutra pewnie przejdzie. Oj tam, oj tam, taka zima, wszyscy mają gluty, skwitowała. Zachowuje się normalnie, nic jej nie jest. Co dziwne, żadne z moich dzieci nie było w tym roku chore, żadne nie brało w tym roku lekarstw, zapomnieliśmy co to inhalacje, antybiotyki, probiotyki. I kiedy rozglądam się naokoło, inne dzieci też były okazami zdrowia. Jasne, miały katar raz czy dwa, ale na tym się to skończyło. Ja też miałam katar. Nie położyłam się jednak do łóżka, nie spisywałam testamentu i nie faszerowałam się chemią. Samo przyszło, samo przejdzie, jak to mówią, katar leczony trwa tydzień, nieleczony siedem dni. Możliwe, że w Australii (i z tego co wiem to samo jest w UK, w Niemczech, w Kanadzie) panuje moda na zimny chów, a może to po prostu zdrowy rozsądek? Przecież kiedyś trzeba dać organizmowi szansę na samodzielną walkę. Nie da się leczyć KAŻDEGO kichnięcia! Dlaczego dzieci w Polsce tak bardzo chorują, choć dmucha się na nie i chucha, a tutaj wręcz przeciwnie i nie chorują? Mój mąż, Australijczyk, zawsze żartował, że przemysł farmaceutyczny w Polsce kwitnie. Za każdym razem, kiedy poszedł do lekarza, dostawał siatkę lekarstw, od witamin, probiotyków, po kropelki na kaszel, syropki, pastylki i tak dalej. Nie mówiąc już o zwolnieniu przynajmniej na tydzień! A miał tylko ostrzejsze przeziębienie i po dwóch dniach w domu wracał do pracy. 

Wiem, że okaże się to może szokujące, ale tutaj dziecko posyła się do przedszkola NA ANTYBIOTYKACH, twierdząc, że tylko wtedy ma wystarczającą ochronę przed chorobami i może nabrać odporności. To samo tyczy się przeziębień. Zamiast stale rozwieszać karteczki w szatni i na zebraniach straszyć konsekwencjami przysyłania dzieci z katarem do placówek, może czas zaakceptować ten fakt i zwyczajnie przestać bać się kataru, jakby co najmniej był śmiertelną epidemią. A rodziców, którzy zwyczajnie robią sobie jaja, brać na stronę i tłumaczyć, czym grozi posyłanie dziecka, które ledwo żyje do placówki? Może warto edukować dzieci jak przestrzegać higieny? Myć ręce, chusteczki wyrzucać do kosza, kichając zamykać usta, nie całować kolegów, itp.? Może warto w domu dbać o odporność, nie przegrzewać i dbać o higieniczny tryb życia, na czele z dietą i aktywnością fizyczną? 

Śmieszyła mnie konieczność przynoszenia do przedszkola zaświadczeń, że dziecko jest zdrowe. Przykro mi, ale z dzieckiem, które dwa razy zakaszlało, nie pójdę w sezonie chorobowym do lekarza, żeby zaraziło się od dzieci chorych, tylko po to, żeby do przedszkola zanieść świstek, który po 3 minutach od wyjścia z gabinetu traci ważność. Demonizujemy przedszkole, żłobek i szkołę, a dzieci zarażają się tak samo pięknie w supermarketach, salach zabaw i w kinie. Taki urok chorób. Dziecko znajomych zaraziło się od ojca, który z pracy przyniósł chorobę. Rozumiem, że dorośli też powinni z katarem zostać w domu? 

Każdy wie, jak wygląda chore dziecko. Ma gorączkę, jest apatyczne, ma podkrążone, szkliste oczy, nie ma apetytu i jest rozdrażnione. Tak samo jak i dorośli, powinno w takim stanie zostać w domu, odpocząć, nabrać sił, być pod obserwacją rodzica, który zdecyduje, czy to choroba, którą trzeba skonsultować z lekarzem i leczyć, czy tylko niegroźnie przeziębienie.

Są rodzice, którzy twierdzą, że innym zawsze się wydaje, że ich dziecko nie jest chore i skąd, będąc laikiem, wiadomo, że ten akurat katar jest zwiastunem choroby, a inny nie?

Moje dzieci chorowały non stop przez dwa lata, w wieku od 2 do 4 lat. Wyrwałam sobie wtedy prawie wszystkie włosy z głowy, zrezygnowałam w końcu z pracy, bo moje nieobecności w pracy stały się częstsze niż dni, w których w pracy byłam, jeździłam po sanatoriach, odwiedziłam  chyba wszystkich liczących się laryngologów i pediatrów i wydałam małą fortunę na leki. Po jakimś czasie, po rozmowach z lekarzami, po wnikliwej obserwacji moich dzieci, po wielu przebytych katarkach, przeziębieniach, a w końcu chorobach dużego kalibru, typu zapalenie płuc, po prostu wiedziałam, który kaszel i który katar nie wróży nic dobrego, a który można zignorować. Nie byłabym w stanie z każdym prychnięciem biegać do lekarza! To z resztą, w Krakowie, w sezonie, nie było do końca możliwe na zawołanie. I żadne piorunujące spojrzenia innych, oburzonych moim dzieckiem opróżniającym nos, matek, nie były w stanie zmienić mojej diagnozy. Jak się coś rozwijało, to nie puszczałam do przedszkola, a wolałam trzymać w domu, bo i tak miałam dwóch innych osobników, którzy łapali prędzej czy później i jeśli zadziałałam szybko, poważniejszej choroby udało się uniknąć. 

Sam katar nie był jednak dla mnie nigdy chorobą. Dzieci muszą w jakiś sposób nabyć odporność i rzeczywiście, z perspektywy czasu, myślę, że większość dzieci musi swoje “wychorować”. Nie da się dzieci trzymać pod kloszem, w zimie zawijać w trzydzieści warstw i od pierwszego wiaterku zakładać czapkę, nawet jeśli nadal jest 20 stopni i wrzesień. Nigdy tak nie robiłam, sweter u mnie w domu to nie jest coś, co zakładam dziecku, jak mnie jest zimno. Dobrze na tym wychodziliśmy. Bywało jednak, że po chorobach,  szczególnie w okresie zimowym, kiedy zarazki i bakterie można wręcz było zobaczyć, jak wirowały w żłobkowo-szkolnej atmosferze, czasami po jakimś mało znaczącym objawie, zapalała mi się lampka matczynej intuicji i leciałam osłuchać dziecko. I jak najbardziej polecam – wszystko, co budzi niepokój, warto skonsultować, nie na forum w necie, a w gabinecie u lekarza. Nawet jedną podejrzaną kropeczkę, czy „brzydki” kaszel. Wolno Ci. Nie ma czegoś takiego jak przewrażliwiona matka, bo lepiej, moim zdaniem, dmuchać na zimne i nikomu nic do tego, że martwisz się o swój cud świata.

Nie bój się jednak każdego kataru. I ponad wszystko, szanuj swoje dziecko i innych rodziców. Jeśli Twoje dziecko wymiotuje, ma biegunkę, gorączkę i słania się na nogach – nadaje się do przychodni, a nie do przedszkola. Olewając to, robisz krzywdę dziecku, innym dzieciom i świństwo ich rodzicom.

Zdjęcie: źródło

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!