Gołego tyłka nie będzie.

My tu gadu gadu, a tymczasem minęły cztery lata, odkąd założyłam bloga. Tylko cztery, a może aż? Rzadko kiedy popełniam takie wpisy, bo wiem, że nikogo to za bardzo nie interesuje. Ale zapnijcie pasy, bo będzie prawda między oczy. Możliwe, że nawet trochę zastanowi, zaboli, zmusi do przemyśleń lub przetarcia ekranu. Ale bez obaw, gołego tyłka nie będzie.

Wielu moich konkurentów zachodzi w głowę, jak to zrobiłam, że po zaledwie czterech latach  jestem  w tym miejscu. Tak więc odpowiadam. Pokazuję jak jest rzeczywiście. Zdjęcie z plaży, robię śniadanie. Ktoś zauważył, że jajko brzydko się rozbiło. Mogłam robić dubel, żeby fotka przypominała nieskazitelny obrazek. Ale nade wszystko w życiu cenię sobie dystans, który zaczyna się od siebie. Lubię blogi, które nie kapią perfekcyjnością. Bo ta perfekcyjność po pierwsze jest dla mnie sztuczna. Serio? Wszystkie jajka w Twoim życiu są idealnie okrągłe? Serio? Po drugie: blog to nie jest reklama życia. To jakiś jego fragment, wersja. Moja wersja. W moim świecie ważniejsze od idealnego zdjęcia, jest miłe śniadanie.

Wszyscy lubią słodkie bobaski z koczkiem na głowie i w designerskich ciuchach. Wiem, bo widzę ich popularność. Widziałam na żywo jak powstają takie zdjęcia. Dzieci ich nie lubią. Dzieci mają je w nosie. Dzieci chcą się bawić, a nie pozować. Chcą się bawić z mamą. Mama nie może, bo mama ma w ręce dwukilowy obiektyw, na ramieniu torbę ze sprzętem, a w drugiej torbę z gadżetami. Bo nawet te idealnie na zdjęciach wyglądające dzieci się ślinią, robią kupę, brudzą się tym pięknie na fotce wyglądającym lodem. Ty tego nie widzisz. Nie widzisz łez, znudzenia, syfu. I fajnie. Bo po co to pokazywać? Oczywiście wiem, że od razu tu może być kontratak. Sama pokazujesz dzieci, czym to się różni? Różnica jest niewielka, ale jednak “prawie” robi wielką różnicę. Dzieci na blogach, które lubię, są bez filtra, z potarganymi włosami i miną nie na hasło “uśmiech”. Są po prostu dziećmi. 

Nie przekraczam pewnych barier. Na moim blogu nigdy nie będzie fotela ginekologicznego, krwi, łóżka szpitalnego, chorób, wad genetycznych, ani żadnych innych rzeczy, które przekraczają barierę intymności. Nic co ludzkie nie jest mi obce, życie nie jest tylko różowe, wszyscy wiedzą, jak jest. No pewnie. Dlatego wszystkiego nie trzeba pokazywać, aby być prawdziwym.

Rodziłam, oczywiście. Zdjęcia z porodówki, zdjęcia dzieci w inkubatorze, zdjęcia z pobytów w szpitalu są prywatne. Za cenę lajków nikt nie będzie ich oglądał. Nie pokazałam ich nawet rodzinie i znajomym. Bo dla mnie to były momenty, w których nie myślałam o dobrym świetle i ustawianiu obiektywu. Na tych zdjęciach jesteśmy bezbronni, brzydcy, w bólu. I ja tych chwil strzegę przed obcymi. Nie krytykuję jednak ich umieszczania w sieci. Mało tego, wyciągam każący paluch. To wina czytelników, że relacje tego typu pojawiają się w sieci! Ciągle chcemy więcej, ciągle łamiemy tabu. Pokaż zdjęcie z usg, pokaż brzuch, pokaż ruchy dziecka, w końcu pokaż poród, a potem noworodka.

Lajki na dziecko i kontrowersje są stare jak świat. I to wcale nie blogerzy je wymyślili! Drażni mnie otwarta krytyka, bo czym różni się pokazywanie w sieci swojego dziecka, od pokazywania kota, drogiej torebki, białego dywanu, czy egzotycznych wakacji? Jaka jest różnica lajków na pieska czy ciasteczko od lajków na dziecko? To wszystko kwestia gustu i tego, co w Twoim życiu jest dobre i co chcesz żeby zobaczył świat. Nie chcę nawet pisać, że pragniesz, aby spotkało się to z uwielbieniem. Dla mnie to jednoznaczne. W końcu nikt nie wrzuca na swoją ścianę fotki, licząc na to, że ktoś go za nią zjedzie. Ja mam dzieci, dominują moje życie, wiec wiadomo, że i moje miejsce w sieci też. Ty masz pączka i fajnie.  

Dla jednych przekroczeniem zasad moralnych jest zdjęcie dziecka, inni nie widzą nic złego w porodzie live. Co prawda, co się zobaczy, to się już nie odzobaczy, ale w necie masz opcję, ba! Nawet kilka! Możesz przestać obserwować. Możesz w końcu po prostu przesunąć palec w dół. I koniec. To takie proste. Abrakadabra nie ma już obrazka, który mierzi. Nadal nie mogę skumać potrzeby komentowania w stylu “kiedyś tu było lepiej, a inni to coś, a bo to jest fuj, a Ty jesteś do kitu”. Stara zasada głosi “Nie masz nic dobrego do powiedzenia, to milcz”, dlaczego tak rzadko stosujemy ją w Internecie? Nigdy nikomu nie pisz, że odlajkowujesz. Naprawdę nikogo to nie obchodzi, bo gdy liczba czytelników to ponad 100 tys. miesięcznie, każdy, kto publikuje coś ponad swój pamiętnik liczy się z tym, że nie każdy się z tym zgodzi. Ale takie publiczne informacje są lekko mówiąc żenujące. 

Od początku do mojego blogowego domu zapraszam ludzi pozytywnych. Mam w nosie krytykę, bo sama przecież widzę, że mam zmarszczki, cellulit, a przez stres związany z ostatnimi miesiącami przytyłam. Lubię siebie i mam na to przysłowiowo wyrąbane. Moje poczucie wartości stoi twardo jak Giewont i żaden komentarz w sieci go nie ruszy. Mam miliony kompleksów ale umiem sama się z nich śmiać. Wyśmiewanie publiczne boli, oczywiście. Kiedy w 2016 przy okazji Bloga Roku, dwie blogerki wbiły mi przysłowiowy nóż w plecy, płakałam dwa tygodnie. Minęło, wiele się dzięki temu nauczyłam. Jestem wdzięczna, bo teraz jestem ostrożniejsza. Żeby istnieć w masowej świadomości, trzeba mieć grubą skórę. Nie powiem która blogerka zasłynęła kopiując moje teksty, a potem je publicznie u siebie na blogu krytykując. Nie powiem, kto notorycznie wypisuje o mnie bzdury w necie, choć bardzo się mną “inspiruje”. Po co? Mogę to załatwić prywatnie, albo po prostu zlać i zająć się czymś, co ma sens. 

Mimo tego walczę z buractwem. Bo o ile można mi napisać “O Boże, aleś się wystroiła! Hahahhihi, pojechałaś, matka”, o tyle, kiedy puszczam przepis, nad którym siedzę pół dnia, żeby był ultra prosty i szybki, wyglądał pięknie i apetycznie, a ktoś mi napisze “No fajne ale ja robię lepsze”, to jest zwyczajne buractwo, od którego dostaję wysypki. A na nią jest jedno lekarstwo – ban. Nie wątpię, że robisz lepsze! Masz na pewno wszystko lepsze niż ja. I super. Zabierz to ze sobą do swojego lepszego życia, a mnie daj żyć. Nie interesuje mnie dyskusja z osobami, które żyją po to, aby innym uprzykrzyć życie. Ściągają mnie na dno kreatywności, psują nastrój. Kasuj, kasuj, przewijaj dalej.

Tworząc moje miejsce w sieci myślę też o innych czytelnikach. To ma być blog, który coś wnosi do życia. Merytoryczną dyskusję, żart, motywacyjny cytat, może pomysł, na obiad lub na zasypianie dziecka. To nie ma być kosz na wszelkie brudy i hejt. Widzę, że czytasz inne komentarze, czasami pocieszysz, napiszesz coś dobrego, śmiesznego. To wszystko sprawia, że stworzyłam ciepłe miejsce, w którym nie ma gnojenia. I dopóki ja tym miejscem zarządzam, będzie przyjemnie i kolorowo. Kasuję komentarze osób, które w 2019 roku nadal uważają, że matka nie ma prawa być kobietą, że dzieci to tylko cud, miód i orzeszki, gej to gorszy i wszyscy musimy na kolanach do Częstochowy zapychać.

Uważam, że moralnym obowiązkiem blogerów powinna być walka z hejtem, dlatego choćby nie wiem co się wydarzyło, nie wciągam czytelników w branżowe wojenki. Po co? Co Cię to obchodzi? Mnie by nie obchodziło w ogóle, plotek nie czytam, żal mi czasu. Dlatego o szczegółach sytuacji z Bloga Roku nikt nie wie, chociaż przecież mogłabym zorganizować igrzyska i ściągnąć skalp. Mam wrażenie, że wiele osób zapomina, że oczernianie kogoś zwyczajnie boli. Bo za blogiem stoi człowiek, który nie jest robotem. I nawet, jeśli robi coś, co dla Ciebie jest moralnie dyskusyjne, lepiej wyjaśnić to za kulisami, niż gnoić kogoś publicznie. Kij ma zawsze dwa końce.

Konstruktywna krytyka w Internecie dla mnie nie istnieje. Dlaczego? Dlaczego na nią nie pozwalam? Bo konstruktywnie skrytykować może mnie mama, przyjaciółka lub mąż. Te osoby łączy wspólny mianownik – znają mnie osobiście, znają moje podejście do życia, kontekst i przede wszystkim – życzą mi dobrze. I taka krytykę mogę wziąć do siebie, przemyśleć i być może zastosować. Opinie obcych ludzi na mój temat są powierzchowne. Są tylko opinią, a jak wiadomo, opinia jest jak dupa – każdy ma swoją. Cenię, ale jednak podchodzę do nich z dystansem. Dlatego czasami jakiś komentarz znika. Ale zerknęłam w statystyki – skasowałam około 50 komentarzy. Jak na blisko 700 tekstów to naprawdę niewiele. Hejterom przypominam – nie jesteś anonimowy. Jeśli umieścisz komentarz na blogu, mam Twoje dane – adres mailowy i adres IP. Podaruj sobie.

Mój blog to nie tabloid, szmatławiec i zapchajdziura. Nie wiem jak inni autorzy to robią, ale ja stawiam na jakość, dużo w tyle jest ilość. Nie mam czasu dbać codziennie o każdy kanał na którym publikuję. Musiałabym cały dzień pisać, obrabiać zdjęcia i kręcić filmy. No chyba, że teksty miałyby brzmieć “Kiedy ściągnęłam majtki zobaczyłam to…” nowy post, zapraszam. A w nim relacja z kąpieli w basenie. Bo taki tekst można napisać w 30 minut, taki do przemyślenia już nie. Liczby są miłe, tym bardziej cholernie dumna jestem z tego, że nie idąc na kompromisy i nie obniżając jakości, cyferki się u mnie “zgadzają”. A nawet jak przestaną – gołego tyłka nie będzie, do sypialni nie zaproszę. Sorry Winnetou! Nawet za cenę kampanii za miliony monet. Tym bardziej dziękuję za wyrozumiałość, kiedy tekstu nie ma.

Pieniądze to dla mnie nie wszystko. Wchodzę we współprace, których się nie wstydzę. I w które wierzę. Ale to ja. Dla mnie blog nie jest maszynką do zarabiania kasy. Nie mam ogromnego budżetu, za który sponsoruję wyświechtane memy, które zwiedziły już cały świat i wszystkie blogi w Polsce, po to tylko żeby się klikało. Prawdziwe bogactwo to dla mnie zgoda z własnym sumieniem, nie tylko zgadzający się hajs. Ale rozumiem tych, którzy blog traktują jak każdy inny biznes. Jest rozpisany plan, jest budżet na reklamę, jest koszenie konkurencji. Za wszelką cenę, nawet gówno burz i publicznego prania brudów. Odnoszą sukces, wspaniale. Każdy ma swój sposób. Zarabianie jest miłe, a blog kosztuje. Zrozum blogera, dla którego pisanie jest pracą. Daje Ci treści które motywują, zastanawiają, bawią. To praca, jak każda inna, a posty sponsorowane to jedna z najbardziej lukratywnych opcji zarabiania. Doceń to. Jeśli oglądasz telewizję lub słuchasz radia również jesteś “atakowany” reklamą. Tak to działa. Im bardziej ktoś popularny, tym reklamy więcej. Blog kosztuje, o czym pisałam już wielokrotnie. Hosting, strona, wsparcie techniczne. Nawet dobre zdjęcia nie są za darmo, bo sprzęt też trzeba kupić. Proste.

Błagam wszystkich autorów blogów – trochę chłodnej oceny sytuacji się przyda. Nie wymyślacie prochu! Każdy może napisać o odpieluchowaniu, buncie dwulatka, ciele po ciąży, czy stwierdzić, ze nie lubi swoich dzieci. Kłótnie o to, kto pierwszy wymyślił jakiegoś mema (lub ściągnął go z międzynarodowych stron), kto pierwszy napisał, że macierzyństwo to pole bitwy, a w modzie jest prostota, są dla mnie żenujące. Te sytuacje są w każdym domu! Nie tylko Twoje dziecko przeżywa pierwszy dzień w przedszkolu, nie tylko Tobie smakują faworki. Pisz dalej, zamiast żalić się całemu światu. A jak uważasz, że ktoś dopuścił się plagiatu – są od tego sądy. W przypadku kilku tekstów sama się konsultowałam z prawnikiem, to nie boli, a wyjaśnia spory na zawsze, bez niedomówień.

Mam zaangażowaną społeczność. Dla tych, którzy nie wiedzą, wyjaśniam. Zaangażowana, to taka, która angażuje się w życie bloga. Komentuje, lajkuje, podaje dalej, wspiera. Mój blog to pomysł na życie. Zmusza mnie do regularnej pracy nad sobą. To pasja. I chyba to Cię przekonuje. Ani jeden raz przez dwa lata blogowania nie prosiłam o lajki. Nie pisałam, że założyłam się z kotem, że jak pod wpisem będzie 500 lajków to coś tam, nie psioczyłam na facebookowe algorytmy i na to, że nikt mnie nie widzi, nie błagałam o machanie łapką i podnoszenie kciuka. Po co? Dziwi mnie to, że czytelnicy dają się na to złapać. Z małymi wyjątkami, zwykle “odlubiam” takie strony. Pokora i jakość są u mnie w cenie, a nie chodzenie na skróty. Lajk jest jak poklepanie po plecach, komentarz jak miły początek rozmowy, a przesłanie posta dalej to darmowa reklama mojej pracy. Fajnie, prawda? Ale nic na siłę! Żebro lajki nie są w moim stylu. Prosiłam raz, w trakcie wspomnianego wyżej konkursu, bo to było koniecznie do “wyjścia z grupy”. Niesmak pozostał do dziś, choć wtedy wygrałam. Jest jedna zasada, dla której niektórzy tego nie robią. Nie muszą. Jeśli wrzucą coś ciekawego, pojawia się zaangażowanie. Szacunek do czytelnika jest dla mnie na pierwszym miejscu.

Pytacie jak zacząć pisać, jak się wybić, z kim warto się kolegować. Z nikim. 🙂 Parenting w Polsce to takie małe szambo. Blogosfera jest wspaniała, pełna fajnych, inteligentnych, kreatywnych, mądrych ludzi, ale od piszących rodziców wolę znajomych w innych kategoriach. Oddzieliłam się zupełnie od tego światka, bo mnie zmęczył i znudził. 

A jak odnieść blogowy sukces? To zależy, jakim blogerem chcesz być? Na pewno nie wybijesz się przez znajomości, ani afery i wierzenie, że jesteś naj po jednym dobrym tekście. Kiedy uznam, że jestem świetna, popularna i nieomylna, to będzie ostatni dzień tej popularności. Bo już za rogiem czai się ktoś głodny tronu. Dziś wielu świeżaków zepchnęło starą gwardię ze szczytu.  To normalne. Kibicuję, po cichu wspieram, trzymam kciuki za rozwój blogosfery, za wytyczanie ścieżek. Ale wybieram moją wygodą przystań, jestem za stara na wyścigi o lajki. Droga do sukcesu według mnie jest zawsze w budowie. Wolę mozolnie układać kolejną cegiełkę i szlifować warsztat.

Przez ostatnie cztery lata pozostałam sobą, osiągając coś, co wydawało się nie do zdobycia. Ciebie. Przychodzisz, czytasz, kibicujesz. Jesteś siłą napędową i dopóki Tobie się będzie chciało tu zaglądać, będę pisać. Nawet wtedy, jeśli oznacza to zawalanie nocek po to tylko, żeby przespać się chwilkę i wstać o 5 na budzik, żeby dokończyć pewną myśl. Wiem, że warto. I po raz tysiąckrotny, dziękuję. Za każdy jeden dzień razem. Pomimo tego, że gołego tyłka nie będzie, jesteś tutaj. Pozostań w kontakcie, bo to dla każdego autora najważniejsze. 

Co dalej? Szczerze powiem, że nie wiem. Marzy mi się powrót do pracy na etacie. Marzy mi się skończenie w tym roku mojej książki. Marzy mi się wycieczka na Mont Blanc. Marzy mi się rzucenie tego wszystkiego w pierony i przeprowadzka w Bieszczady. Dziś nie chce mi się pisać, bo mnie wkurza całe to cyferkowe podejście, upierdliwy czytelnik, czy brak kasy na koncie, a jutro będę pisała cały dzień. Taki urok. Jak żyć? 🙂 Wiem jedno. W poprzednim roku mój blog odwiedziło milion osób. MILION!!! Ten blog to jedno z moich najlepszych życiowych doświadczeń. Oprócz dzieci nic nie dało mi większej lekcji. Po prostu szczerze dziękuję. 

Edit: Pierwsza publikacja tego postu miała miejsce 23 stycznia 2017 z okazji 2 lat bloga. W 2019 nadal te rzeczy są aktualne, dodałam tylko kilka przemyśleń. 

Zdjęcie: źródło.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!