Kilka słów.

Czwartek, 6.45, otwieram oczy na głośne “Mamusiu, gdzie jest Tatuś?”. Nie jest źle, w naszym łóżku jest tylko Dominik, ale i tak budzę się połamana i nieprzytomna. Znowu poszłam spać o 2, na pewno dzisiaj kładę się wcześniej! Postanowione! Domi w nastroju bojowym, skacze po mnie, zaczepia i broi. Na głośne śmiechy do sypialni wpadają po kolei dziewczynki. Zaczynają się przepychanki – ja chcę być w środku! Nie! Ja! Mamooooo!

Wstajemy, idziemy się ubrać. Ignoruję kłótnie, tam gdzie można, pozwalam na wybór. Przytulam się do ciepłych ciałek. Nie wierzę, że mają już cztery lata, kiedy to minęło? Patrzę na zdjęcie, które wisi na ścianie. 1 urodziny. Pamiętam ten dzień, ten czas, wydawało mi się wtedy, że było ciężko i z czasem będzie łatwiej. Ile to już lat? A, no tak, cztery. Emma prosi “zrób mi dzidziusia”, zwijam ją więc w kłębek, tulę i patrzę prosto w oczy, uśmiechamy się w ciszy do siebie, ja bujam, ona się śmieje, nagle mówi cichutko “jesteś najlepszą mamusią na świecie”. Kilka słów, a brzmią jak całe życie.

Pilnuję, żeby wszyscy zrobili poranną toaletę, zęby, włosy. Jedna chce tylko kucyka, druga dwa warkoczyki. Wyciągam na środek dywanu klocki Lego, a sama patrzę w lustro. Za kilka dni 36 urodziny. Cieszę się na te urodziny, choć przeraża mnie bliskość wielkiej czwórki. Przecież nadal jestem tą dziewczyną, która nosi trampki i podarte dżinsy, żyje chwilą i marzy. Na te urodziny najbardziej o nowym tatuażu, przyjemności dla siebie. Może i zwariowałam i powinnam sobie raczej kupić żelazko lub inny przedmiot z długiej listy potrzeb? Na twarzy jakby więcej zmarszczek, atakują mnie różne nieposkromione zwierzęta – chomiki, kurze łapki, blask w oku już jakby nie ten. Uśmiecham się jednak do siebie na myśl o tym żelazku. Po moim trupie! Robię notatkę w głowie, skończyła się pasta, dzieci całą w jeden dzień wysmarowały. Ech.

Sprawdzam dzieciaki – wszyscy bawią się Lego, to optymistyczny scenariusz. W tym mniej optymistycznym zęby myję przy krzykach i donosach. Nakazuję sprzątanie, a sama lecę się ubrać. Chciałabym w szpilki i jedwabie, ale bardziej chcę przecież biegać.

Lego leży nie ruszone, za to do sterty klocków dołączyły pocięte papiery kolorowe i bibuły. Podziwiam prace, jeszcze raz przypominam o klockach. Widzę je jeszcze kątem oka, kiedy w końcu wychodzimy. W aucie szybka rozgrzewka – zapięcie w fotelikach trójki dzieci to nie lada wyczyn. Jedziemy, w lepszych lub gorszych nastrojach. Na życzenie dzieci puszczam muzykę. Od kilku miesięcy towarzyszy nam Kayah, moja miłość od 20 już lat, prawdziwa, taka, która trwa wiecznie. W tym roku Kayah zagra specjalnie dla mnie – koncert na nasze wspólne 20 lat, dwa dni przed moimi urodzinami. Tyle lat, liceum, studia, pierwsze i kolejne miłości, wyśpiewywany w potoku łez „Testosteron” i “Tabakiera”, z żalem „Byłam różą”, w ciąży „Nie wiedziałam”, na chandrę „Wiosna przyjdzie i tak”, „Fleciki” dzieciom do kołyski. Ta muzyka to całe moje dorosłe życie. Od pierwszych dźwięków “El Eliyahu”, żydowskiej pieśni-modlitwy, dzieci się rozweselają. Śpiewamy razem. Dla nich to tylko muzyka, dla mnie coś więcej. Dziękuję. Codziennie.

W przedszkolu bardzo się spieszymy, jest już pora śniadania, widzę jak kucharki rozwożą wózki. Dzisiaj kakao, argument, który przekonuje dzieciaki do szybkiego przebierania. Kątem oka zauważam paniusię, która przygląda mi się dziwnie z boku. Na zewnątrz szaro-buro, wiatr i 3 stopnie, a ja mam na sobie adidasy, getry i bluzę z kapturem. Nikomu nic do tego, choć wiem, że nie wyglądam standardowo, jak na stateczną matkę trojaczków przystało. Odprowadzamy najpierw Emmę, która krzyczy głośne “Buziacka, Mamusiu”, potem Domcia, który chce “psytulaska” i Ninę, która ma focha i dzisiaj zostać w przedszkolu nie chce. W końcu daje mi trzy buziaki (w oba policzki i w usta, czasami jeszcze zaliczam czółko). Wychodzę, uf, jakoś się udało. Podchodzi do mnie paniusia i mówi “Jestem wielką fanką Pani bloga, podziwiam i gratuluję, jestem Ania”. Chcę się zapaść pod ziemię.

Raz, dwa, trzy, start. Odmierzam czas, dziś 10 kilometrów, na luzie, bo do kolejnego maratonu aż pół roku i nawet nie wiem, czy podejdę. Biegnę, leniwie, nigdy mi się na początku nie chce, nigdy nie wiem też, czy dziś ta forma jest, czy jej nie ma? Dziś nie ma. Trudno. Walczę, w innym wypadku codziennie leżałabym pod kocem i jadła czekoladki. Myślę nad wszystkim, co mam dzisiaj zrobić, biegnę w ciszy. Bal przebierańców w przedszkolu, kontrolne badania dzieciaków, przegląd samochodu, sprzątanie garażu, naprawa pralki, za chwilę urodziny. Miałam pomyśleć o menu na rodzinny spęd. Zimno, wieje, pada, pozdrawiają mnie lokalni rolnicy. Kłaniam im się w pas, czy wiatr, czy deszcz, lato czy zima, rano i w nocy obrabiają swój kawałek ziemi.

Wrzucam jarmuż, banany, płatki i mleko do blendera, robię koktajl na śniadanie i dzwonię do męża. Sekretarka. Zostawiam wiadomość “chciałam tylko powiedzieć hello”. Obieram warzywa na zupę, to moje prawie codzienne zajęcie, porządek w naszym świecie – jest zupa, jest dom.

Siadam do komputera z gorącą kawą. Piję latte, od lat w kubku, który jest biały w środku, takie zboczenie. Sprawdzam wiadomości od czytelników, maile, komentarze. Tyle ludzi, tyle historii, wciąż nie wierzę, że ktoś to, co mam do powiedzenia, czyta, że nie spotyka mnie hejt, choć bywa, że mówię prawdy niewygodne. Sprawdzam statystyki. Niewiele ponad połowa miesiąca, a już 50 tysięcy ludzi, to prawie połowa miasta, z którego pochodzę. Czuję ciężar odpowiedzialności, tremę. Nowy tekst, ale o czym? Zaglądam do tych, które zaczęłam, ale nic mnie dziś nie ciągnie, więc daruję. Na siłę nic dobrego nie powstanie, a ja nie czuję presji słupków.

Robię obiad, dla siebie. Prawie codziennie w tygodniu jem sałatkę i ona mi się nigdy nie nudzi, stara już jestem i przyzwyczajenia biorą chyba górę. Lista zakupów – przeglądam książki kucharskie, lodówkę i szafki. Inspirację czerpię od chłopaka z sąsiedztwa, Jamiego Olivera i australijskiej kucharki Donny Hay, której przepisy zawsze się udają , a książki są pięknie wydane. Zamawiam dostawę. Przymierzam się do kilku zakupów mikołajowo-świątecznych, czapek na zimę i przebrania na bal. Płacę rachunki. Otwieram serwis informacyjny, szybko zamykam. Boję się świata z pierwszych stron.

Dzieci prosiły mnie o naleśniki, więc robię ciasto. Zmywam, układam, odstawiam na miejsce, ścieram, myję, podnoszę w końcu te klocki, wieszam kolejne pranie, ścielę łóżka. Robię pieczątki z ziemniaków, wyciągam ciastolinę, myję farbki. Przygotowuję się do powrotu dzieci. Piszę wiadomość do męża, bez odpowiedzi. Nie ma czasu.

Wybija 15, pędzę do przedszkola, w kieszeni mam trzy małe paczki rodzynek, w razie gdyby humory nie dopisywały. Rozlega się głośne “Mamuuuuuuusiu”, patrzę ze ściśniętym gardłem, jak przez korytarz biegną trzy małe istotki i już wisi mi na szyi Domi, potem Emma i Nina. Humory dzisiaj dobre. W drodze opowiadamy co się wydarzyło, dowiaduję się, że Hania w grupie Niny była niegrzeczna, a Adam pociągnął Emmę za włosy, że jutro można przynieść do przedszkola misia, a Domi nie chce już chodzić na tańce.

Pieczątki z ziemniaków nie cieszyły się popularnością, znowu bawiliśmy się w chowanego. O 18 wraca Tata. Radość, piski, jedno przez drugie opowiada, ciągnie za rękaw, za nogę, za co może. Siadamy do wspólnej kolacji. Naleśniki. Nie przepadam, bo nic w nich nie ma, ale ile radości. A ile zabawy – Domi je z masłem orzechowym, Nina z białym serem, rodzynkami i wanilią, Emma z truskawkowym dżemem. Smarują dzielnie, choć przecież nie jest to takie proste. 

Godzina 19. Puszczam bajkę, dzisiaj Święta u Myszki Miki z Netflix. Mamusiu, a czy do nas też przyjdzie Mikołaj? Uśmiecham się pod nosem – już przyszedł, myślę, bo kupiłam dziś bambosze – pierwszy punkt w liście do Mikołaja. Dla Emmy w kształcie lwów, dla Niny Pony, dla Domcia Minionki, wedle upodobań. Po kolei asystujemy przy prysznicu. Zwykle Domi jest pierwszy, potem Nina, na końcu Emma. Czytamy bajkę, zanim rozejdziemy się każdy do swojej sypialni.

Dzisiaj mój wieczór, wychodzę. Żegnam się z dziećmi, Nina nigdy nie chce mnie puścić, daje się przekonać, kiedy obiecam, że jak wrócę to przyjdę dać jej buziaka.

Jadę w deszczu, śpiewam, tym razem Raz, dwa, trzy “Trudno nie wierzyć w nic”, znowu ostatnio magluję tą płytę. Siadam sama w ciemnym kinie, pierwszy raz w tym tygodniu naprawdę siedzę i nic nie robię. Cisza, spokój i film. Jak zwykle ciężki, życiowy, o dylematach, rozczarowaniach i ludzkich dramatach. Lecą łzy. Wracam do domu, przekraczam próg, słucham śpiącego domu, oddycham z ulgą, wszyscy są w komplecie.

Pojawia się pomysł. Piszę, wymyślam, herbata stygnie, na klawiaturze układam wyrazy, w tle „Przyjaciele”, mój ulubiony serial. Ktoś płacze, więc pocieszam, ponownie usypiam, wracam, dopieszczam, koryguję. Puszczam w świat, zawsze z dozą wątpliwości. W końcu idę spać. Godzina 1. Nie jest źle, zawsze to godzina wcześniej niż wczoraj. Jeszcze tylko strona Murakamiego, przerażająca samotność, ludzkie losy przelane na papier. Rozdaję całusy we wszystkich sypialniach, przytulam się do najlepszego męża.

Mój świat. Do bólu zwyczajny, a jednak raj.

 

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!