Pięć minut dziennie.

Mijają właśnie trzy lata istnienia tego bloga. Jesteś tu, możliwe, że od samego początku, możliwe, że dopiero od wczoraj, czytasz każdy tekst, lajkujesz w ciemno, a może zaglądasz tylko czasami. Nie wiem. Wiem tylko, że słowami się nie da tego wyrazić, co ja przez te 3 lata przeszłam, również dzięki Tobie.

Dziękuję za te pięć minut dziennie, kłaniam się w pas, całuję rączki, ściskam, parzę pyszną kawę, a jeśli wolisz to polewam zmrożonego szampana. Ten blog to moja najlepsza podroż. Bywało, że w nieznane. Podróż, czasami wyboista, czasami gładka, czasami zmuszająca do powrotów do miejsc, w których już byłam. Podróż w trakcie której poznałam Ciebie. Twoje marzenia, obawy, Twoje historie, Twoje poczucie humoru, powody Twoich łez i wielkich radości. Choć często przez to miejsce, które sama sobie stworzyłam, płakałam jak bóbr, choć spotkały mnie krzywdy i ludzka podłość, której wcześniej nie znałam na własnej skórze, możliwość poznania tysięcy wspaniałych, niepowtarzalnych, ciekawych, ciepłych ludzi, to najlepsze, co mi się w zawodowym życiu przydarzyło. I za to bardzo dziękuję. I proszę o więcej. Z Twoich wiadomości widzę, że w meandrach rodzicielskich zmagań fajnie jest mieć wsparcie, nawet jeśli tylko wirtualne. Dobrze jest wiedzieć, że jest ktoś, kto czuje i myśli tak samo. To jest prawdopodobnie mój największy życiowy sukces – stworzenie miejsca, które przynosi ulgę, dobre słowo, odrobinę ironii, inspiracji, a czasem skłania do łez wzruszenia. Wiem, że dobrze się tu czujesz, zapraszasz tutaj swoje przyjaciółki, mamę, sąsiadkę. Dziękuję.

A teraz trochę od kuchni, bo wiem, że Cię to frapuje. Właściwie nie mam na blogu hejtu. Nikt do mnie nie pisze, że jestem grubą debilką, a wiem, że wielu blogerów tak ma. Kilka osób za mną nie przepada, głównie dlatego, że mam swoje zdanie, a mój blog nadal jest bardzo stronniczy, nie zdarza mi się pisać pod publiczkę tego, co wiem, że się przyjmie. Nie przejmuję się tym, bo nie muszę się każdemu podobać. I tyle. Pocieszam się, że można mnie albo kochać, albo nienawidzić, ale na pewno nie można koło mnie przejść obojętnie. I gdyby taki napis pojawił się na moim nagrobku, byłabym zadowolona. Była „jakaś”. Byle tylko nie żadna, czy byle jaka.

Bardziej niż sporadyczny hejt, wkurza mnie czepialstwo. Niestety, potwierdzam przerażające statystyki, które alarmują, że ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem. A już jakiekolwiek zabiegi językowe, typu ironia, bywają brane dosłownie. Oburzają, przerażają, budzą skrajne emocje. Nie przestanie mnie to zadziwiać, chyba dlatego, że ja nie potrzebuję się na nikim wyżyć. A jak jestem wkurwiona na życie, to idę pobiegać albo zakładam rękawice bokserskie i walę w treningowy worek do pierwszej krwi z obolałych kostek. Dowalanie nieznajomej osobie zza ekranu telefonu jest dla mnie po prostu tchórzostwem. Wciąż nie rozumiem, jak pięć minut dziennie, które ktoś poświęca na przeczytanie mojego tekstu daje komuś prawo do wyciągania jakichkolwiek szerszych wniosków na temat mojej osoby. 

Ostatnio oglądałam „Dzień świra” i modlitwa Polaka „Dopierdolcie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie wnoszę, tylko mu dosrajcie proszę” jest niestety chyba modlitwą kilku użytkowników Internetu. W zeszłym tylko roku usłyszałam, że w moim wieku to już nie wypada mieć sztucznych rzęs (bo w moim wieku może wypadać jedynie dysk), butów z ćwiekami (trzeba nosić wygodne, korekcyjne cichobiegi, jak na schorowaną babcię przystało), kolorowych paznokci (już lepsze byłyby obgryzione i połamane, wtedy bardziej by pasowały do Matki Polki cierpiętnicy) i tatuaży (olaboga mam już kilka, chyba zostanę wyklęta, tylko nie wiem jeszcze skąd? Z klubu obrońców moralności może?). Jako matka powinnam całą dobę rzygać tęczą, bo przecież dzieci są cudowne. Nie powinnam „puszczać” męża samego z domu po zmierzchu (bo się puści), kasę wydawać na dzieci, a jeśli starcza mi na cokolwiek innego, to znaczy, że nie znam problemów statystycznych matek! I w ogóle ja to biegam o świcie, to straszne o tej porze się dobudzić, szczególnie, kiedy się po nocy seriale ogląda, nie powinnam mówić, że jak się chce, to można, bo przecież wcale tak nie jest. Wyprowadziłam się z Polski, tu niby ten smog jest, ale przecież nie do końca wiadomo, bo nie widać, za to w Australii skazuję dzieci na czerniaka skóry. Szkołę w Australii chwalę, a przecież Szkoła Podstawowa nr 1 w Sosnowcu też jest fajna i co ja tam wiem.

Australia to w ogóle wielu osobom nie pasuje. I dalej, jak w tej modlitwie z „Dnia świra” niektórzy do ósmego pokolenia analizują, choć tematu nie znają zupełnie. Już pisałam, Wysoki Sądzie, Izbo Skarbowa, ZUS i Rado Sąsiada – moja wiza kosztowała 20 tysięcy złotych, czekałam na nią 9 miesięcy i Urząd Emigracyjny miał w … poważaniu fakt, że mój mąż to Australijczyk, urodziłam 3 australijskich obywateli i czas nagli. W Australii mamy rodzinę. Rodziców i brata męża, którzy mieszkają 90 minut drogi od nas i bywa, że widujemy ich raz w miesiącu. Nie urodziłam swoich dzieci licząc, że wychowa ich babcia. Niestety (na szczęście), w Australii nikt nie wpadłby na pomysł, żeby mieszkać pod jednym dachem z teściami i już przed wylądowaniem w Perth szukaliśmy domu do wynajęcia. Rzeczywiście, było nam łatwiej, bo oboje mówimy po angielsku i jesteśmy pracowici, nie czekaliśmy, aż nam manna z nieba spadnie, tylko zabraliśmy się do roboty.

Nie, nie mieliśmy szczęścia ze szkołą – przeanalizowaliśmy rankingi szkół państwowych i w taki sposób wybraliśmy rejon, w którym chcemy mieszkać, a na który miało wpływ mnóstwo czynników, te informacje są dostępne w necie. Kiedy już wybraliśmy na podstawie danych miejsce, w którym chcemy mieszkać, zjeździliśmy okolicę. Rozmawialiśmy z rodzicami, z nauczycielami, z dyrekcją, wchodziliśmy do klas. I w taki sposób wybraliśmy najlepszą, naszym zdaniem, szkołę. To był strzał w 10-kę i nie uważam, że nam się to „udało”. Zresztą, ciężko oboje pracujemy na życie, które wiedziemy i oprócz tarty z białą czekoladą nic w moim życiu jakoś się „nie udaje” tak po prostu, samo. Na wszystko muszę zapracować. Gdyby się czepiać, to tej tarty w sumie też nie robię z zamkniętymi oczami, możliwe więc, że „wychodzi” to mi tylko opona na brzuchu.

Wiem, że statystyczny Kowalski wie, jak wygląda życie w Australii, choć nigdy tu nie był, a swoje informacje czerpie z plotkarskich portali. No więc raz jeszcze, ostatecznie. To, co piszę o szkole, czy o innych rzeczach, które mnie spotykają, to jest moja SUBIEKTYWNA opinia, dotycząca MOJEJ sytuacji, a nie na przykład szkolnictwa w Australii czy Polsce. Nie piszę o pająkach i rekinach, bo ich nie spotykam na swojej drodze i mam nadzieję, że długo tak jeszcze będzie. Nie piszę codziennie o tęsknocie za Polską i dziurze w sercu emigranta, bo i po co? Codziennie nawet nie tęsknię. I nie za wszystkim. Każdy kraj ma swoje plusy i minusy i to, że czasami napiszę o minusach w Polsce, nie oznacza, że teraz nagle pluję na swój kraj. Nigdy tak nie będzie. A to, że w Polsce jest smog, w sklepach kasjerki nigdy nie mają reszty, Polacy są „agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące”*, a PiS tworzy sytuacje rodem z filmów Barei to fakty i nie objawiły mi się one na emigracji.

Nie, nie mam parcia na szkło. Obie telewizje śniadaniowe i radio zaprosiły mnie z własnej inicjatywy, nie zabiegałam o to. Umieram ze śmiechu, kiedy kolejna osoba pisze do mnie z pytaniem „jak to załatwiłam”.

I wiesz co? To całe czepianie, o ile jest męczące, ma dla mnie drugie dno. Wyhodowałam sobie jeszcze grubszą skórę i nastawienie do życia, które zmusza do myślenia, że WSZYSTKO zależy od podejścia. Dla niektórych osób szklanka zawsze jest do połowy pusta, a dla innych słońce przecież zawsze świeci. Różnimy się i to jest piękne. Jeszcze piękniejsze jest życie w zgodzie ze sobą, a nie czyjąś opinią. Polecam bardzo. 

Nie wspieram pojedynczych akcji charytatywnych i choć bardzo współczuję i za każdym razem staram się ze swojej strony coś wpłacić, nie mogę zamienić bloga w słup ogłoszeniowy. Podobnie jest ze wszystkimi małymi biznesami, książkami wydanymi przez amatorów i inicjatywami społecznymi. Mój blog nie służy do darmowej promocji działalności Pani Halinki i wujka Zbyszka, zaprzyjaźnionego ze stałą czytelniczką.

Usuwam, ukrywam, a w końcu banuję osoby, których celem życiowym jest upierdliwe uprzykrzanie życia innym, obrażanie mnie lub innych osób. Lubię tłumaczenie, że gdyby ktoś przyszedł do mojego domu i zrobił kupę na wycieraczkę też więcej bym go nie zapraszała. No takie życie, na blogu tak samo. I jeśli ktoś podszedłby do mnie na ulicy i powiedział „jesteś głupia” prawdopodobnie odpowiedziałabym „spieprzaj dziadu”, a nie „szanuję Twoją opinię, pozwól, że Ci wytłumaczę, dlaczego się mylisz, zapraszam na kawę”. Nadal nie rozumiem, dlaczego dla wielu osób jest to abstrakcja nie do pojęcia. Odkąd sama sobie to wytłumaczyłam, nie tracę czasu na jałowe dyskusje. Blog nie jest publiczny. Jest MÓJ. I nie, nie każdy ma możliwość krytyki. U mnie będzie różowo, pięknie i miło. Powtarzam do znudzenia – nie podoba się to, co robię – rozwody są dla ludzi. I bardzo proszę nie pisz mi, że sobie idziesz, pa, że kiedyś to pisałam lepiej, że cośtamktośtam. Jak to śpiewa moja ukochana Kayah Po co? Po co? Po co? Po co**? Powodzenia, do widzenia.

Nadal wiele osób nie rozumie tego, że blog to praca. Wspaniała, ale i momentami niewdzięczna. Mamy aktualnie 2018 rok i praca ma różne formy, coraz więcej osób „pracuje w Internecie”, z domu, z kafejki, czy z łóżka. Kiedy zwolniłam się z korpo, postawiłam wszystko na jedną kartę i w ciągu trzech lat blogowo osiągnęłam wszystko – zaangażowaną społeczność, oszałamiające statystyki, rewelacyjne współprace z dobrymi markami, nagrody i medialną widoczność. Jeśli chcę pisać regularnie, odpisywać przynajmniej na część komentarzy i się rozwijać, żeby teksty były ciekawe i inspirujące, a blog przyciągał wizualnie, potrzebuję czasu. To nie pięć minut dziennie. Tekst nie pisze się sam, na kolanie, pomiędzy gotowaniem pomidorowej, kąpaniem dzieci, a kołysanką. Twórczość zabiera mnóstwo czasu, szczególnie jeśli jest się dla siebie surowym krytykiem. Wena to dziwka i każdego opuszcza, mnie również. Choć piszę praktycznie codziennie od 3 lat (poza ostatnią dłuższą przerwą, pierwszą w blogowej karierze, pisałam na każdych wakacjach, w każdy weekend, urodziny i dni wolne), nie wszystkie teksty ujrzą światło dziennie. Niektóre są pisane przez łzy, niektóre z tak dużą dawką ironii, że musiałabym najpierw opublikować instrukcję obsługi. Niektóre są po prostu beznadziejne i nawet ja po przeczytaniu swoich wypocin nie wiem o co cho.

Proszę więc zrozumieć, że pomiędzy tekstami płynącymi z serca, pojawią się reklamy. Są bardzo sporadyczne, większość ofert odrzucam. Z założenia odrzucam reklamy leków i suplementów, drogich ciuchów z designem dla starych maleńkich i wszystko to, co wydaje mi się niegodne uwagi. Skoro ja tego nie kupuję, jak mogłabym przekonać czytelników do danego produktu? Mam więc nadzieję i bardzo dziękuję, że wspierasz i te posty, rozumiejąc, że blog kosztuje realne pieniądze. Hosting, domeny, szablon, nie są darmowe. Nie wspominam już nawet o czymś, czego nikt mi nie odda i co jest bezcenne – o moim czasie. Nie żalę się absolutnie, bo kocham to, co robię (choć jak mnie wena opuszcza, lajki się nie zgadzają i dostaję kolejną ofertę reklamowania pieluszek dla dzieci to mam ochotę wyrzucić laptopa przez okno pędzącego samochodu), ale wydaje mi się, że wciąż dla wielu osób mechanizm działania bloga jest niezrozumiały.

Lajki są superważne, podobnie jak komentarze, udostępnienia i klikanie w posty. To wszystko buduje zaangażowaną społeczność, na której zależy reklamodawcom. Jeśli bloger jej nie ma – nikt nie będzie chciał zainwestować w jego markę. Tak więc dziękuję i proszę – nie przestawaj. Dla Ciebie to pięć minut dziennie, a dla mnie to być lub nie być. Jeśli blog będzie generował tylko koszty, będę musiała się z nim pożegnać. Smutne są życia realia, ale kredyty same się nie płacą, lodówka sama się nie zapełnia, a dzieci wyrastają z ubrań jakby przez noc. Rozumiem, że nie masz czasu, że chcesz pozostać w sieci anonimowy – kumam i nie narzucam się. Po prostu jest jak jest. Ze swojej strony obiecuję – debilizmów, szokujących tytułów, zdjęć ze szpitala, memów – nie będzie.

Masz wpływ na to, co piszę. Możesz zawsze napisać do mnie z propozycją tematu, wielokrotnie pisałam w odpowiedzi na zapytanie czytelnika. Zachęcam i zapraszam.

Co do przyszłości bloga – w 2018 roku nie przewiduję zmian dotyczących stylu, ale pracuję aktualnie nad kilkoma projektami, które będą służyć ekspansji mojej marki osobistej. Konkurencja nie śpi, a Ty pewnie lubisz niespodzianki, więc na razie tyle w tym temacie.

Bądź ze mną.  Bo ja jestem z Tobą codziennie. W dzień i w nocy.

*Kazik “Cztery pokoje”

** Kayah feat, Idan Raichel “Po co”

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!