Matka siłaczka. Historia o tym, jak padłam i nie mogłam powstać.

Matka siłaczka, Matka Polka, Zosia Samosia. To wszystko o mnie. Sama na siebie sprowadziłam sytuację, która ostatecznie doprowadziła mnie na skraj wyczerpania nerwowego i powrót silnej depresji. Dziś krótka historia o tym, jak padłam i nie mogłam powstać.

To ja, decydując się kilka lat temu na odejście z korporacji, zdecydowałam się równocześnie na prowadzenie domu. To było oczywiste, że skoro ja nie zarabiam, nie wychodzę do pracy, a jestem w domu, zajmę się nim. Normalne, oczywiste, podział jak w wielu domach.

Z tym, że ja, ze swoją wrodzoną umiejętnością organizacji, wzięłam z czasem wszystko na siebie. Czyli, ponownie, podział jak w wielu domach. Matka siłaczka to nadal najpopularniejszy typ matek, które pracują na pełnym etacie, a potem wracają do domu ogarniać kolejny etat.

Ja miałam to gdzieś pod skórą zakodowane, że ja NIE MOGĘ usiąść, bo przecież skoro ja NIE PRACUJĘ zarobkowo, to MUSZĘ dbać o dom i dzieci perfekcyjnie. O wszystko. Skoro mąż chodzi do pracy, moją pracą jest dom i dzieci. I wydawało mi się to sprawiedliwe. Nikt mnie nie zmuszał do takiego myślenia, sama miałam takie przekonanie. Nie wiem skąd się wzięło, bo w moim rodzinnym domu nie było tradycyjnego podziału ról i na przykład to tata gotował i robił zakupy, nie mama. Nie wiem skąd to się wzięło, bo żyję w nowoczesnym, partnerskim związku. Jedyne wytłumaczenie jakie znajduję to przekonanie w mojej własnej głowie. To ta matczyna siła, która sprawia, że wszystkie miewamy zrywy jak siłaczki. Ja też.

To ja prałam, bo co to włożyć ciuchy do pralki, a potem szybciutko powiesić, to ja robiłam zakupy, bo przecież skoro ja gotuję, to muszę mieć z czego i ja tam najlepiej wiem, co dla dzieci najlepsze. To ja pilnowałam szkoły, bo przecież dzieci nie będą czekały do 19, aż tata wróci z pracy z odrabianiem zadań. To ja byłam kaowcem, bo przecież ja wiem najlepiej, gdzie się nie będziemy nudzić i gdzie są fajne miejscówki. No i to ja gotowałam, wiadomo. Ja zmieniałam opony i jeździłam z samochodami na przegląd. Bo trzeba w dzień, to przecież mąż na etacie nie da rady, bo jak. To samo z lekarzami, czy fryzjerami dla dzieciaków. Przecież oczywiste jest, że pediatra to dzieci przyjmuje rano, a nie o 20-tej. A zajęcia dodatkowe o 15:30? Spokojnie, mama taxi podwiezie. Rehabilitacja o 13? Nie ma problemu – matka siłaczka chętnie skoczy w korkach po dziecko do szkoły, w korkach na rehabilitację, w korkach powrót do szkoły, a potem czekanie pod szkołą, aż się skończą zajęcia.

Nie miałam żadnych z tym problemów, nie czułam się przytłoczona. Mąż zajmował się tym, czym mógł i kiedy mógł. Wracał z pracy i rzucał się do opieki nad dziećmi, kosił trawę, mył samochody, podwoził na zajęcia, leciał do sklepu, czy na wywiadówkę, robił, co było trzeba. Kąpał, usypiał, w nocy wstawał, nie bał się mycia garów. Z tym, że ja zwykle ogarniałam to sama. Bo tak mi to już weszło w krew. Bo tak było prościej, szybciej, po mojemu. Mogłam, to robiłam. Jaka tam matka siłaczka. To nie ja. Przecież nie robię nic szczególnego, tak mi się zdawało. Wręcz miałam wyrzuty, że za mało.

Nam to wszystko jakoś działało, nie przeszkadzał nam dość tradycyjny podział ról. Taki był układ i git. Do momentu, dopóki moje bateryjki nie padły. Nie dało się ich już naładować, ani wymienić, nawet weekend spędzony na leżeniu w luksusowym hotelu nie poprawiał sytuacji. Mnie się wydawało, że aby odpocząć po zmęczeniu ponad 9 lat, potrzebowałabym wyjechać na rok, a nie na 2 dni. Do tego przyszła pandemia, nowe zmartwienia i wszyscy ciągle razem i ta sytuacja resztki mojej cierpliwości zeżarła.

Z perspektywy osoby, która przepracowała w korpo 10 lat, robiła nadgodziny i 200% normy – „siedzenie” w domu z dziećmi jest równie ciężkie, jak każdy inny etat. A może nawet i bywa cięższe. Wymaga 24/7 dostępności, nie ma czasu na puste przebiegi, sytuacja zmienia się z minuty na minutę, zadania nigdy się nie kończą, nie widać żadnych efektów, nie ma premii, a szef nigdy nie jest zadowolony. Mało tego, bywa, że nie wiadomo o co mu chodzi i doprowadza nas do rozpaczy. W tej robocie są i krew i pot i łzy. Codziennie to samo, do znudzenia. Na etacie bywa, że zastąpi Cię kolega, albo zrobicie coś zespołowo, masz dni, kiedy się opierdzielasz, jak się postarasz, dostaniesz pochwałę, możesz pójść na przerwę, jak się zmobilizujesz, wykonasz wszystkie zadania, możesz pójść na urlop, a ostatecznie, jeśli coś przestanie Ci odpowiadać, pracę możesz zmienić. Opiekując się dziećmi nie masz takich opcji. Nie możesz na szefa ponarzekać z kumpelką, bo ten szef to dziecko przecież Twoje ukochane, co z Ciebie za matka. Nic nie zaplanujesz, bo dzieci są nieprzewidywalne. Nie możesz obiadu nie ugotować, czy podłogi nie umyć, co z Ciebie za pani domu. Nie możesz olewać swojej matczynej roli, bo Cię zeżrą wyrzuty sumienia. I inne baby też. I choćbyś sobie kolana zdarła od jeżdżenia po domu na szmacie – jutro znowu będzie burdel, jutro znowu będzie pusto w lodówce, a kosz na pranie będzie pełny. Praca w domu się nie kończy. Wychowanie dzieci to codzienny obowiązek na długie lata. Tylko matka siłaczka podoła.

Do czasu, kiedy zaczęłam pracować więcej i przestało mi starczać na wszystko czasu, ogarniałam. Nawet to lubiłam, wiedziałam, że moja rola nie jest wieczna, takie miałam priorytety. Chciałam, żeby w moim domu pachniało ciastem, żeby obiad być ciepły, razem, chociaż z jednym rodzicem, chciałam być na wszystkich treningach.

Aż nagle przytłoczyła i przerosła mnie odpowiedzialność za zdrowie, żywienie, edukację i rozrywkę mojej rodziny. Tuż obok odpowiedzialności za moją pracę, która nagle nabrała dużo większego tempa i wymagała więcej czasu, niż chwile, które jej mogłam poświęcić pomiędzy treningiem karate a płaceniem za obóz. Zaczęłam się budzić w nocy spocona i przestraszona, analizując, czy na pewno o niczym nie zapomniałam.

Zaczęło mnie to przytłaczać, że te wszystkie, nawet prozaiczne decyzje, są na mojej głowie. Chociaż wcale nie musiały być, bo mąż był tuż obok. Ja po prostu z czasem, nieświadomie i dość automatycznie, stałam się tą pieprzoną matką polką, która musi sama, musi wszystko. Ja nie musiałam, nikt mnie nie rozliczał, mój mąż nigdy w życiu nie miałby do mnie pretensji o to, że coś jest nie zrobione, a jak nie byłoby nic w lodówce – poszedłby natychmiast do sklepu. Ja robiłam to wszystko sama, bo nie dopuściłam go do współuczestniczenia w projekcie dom. Mogłam, dawałam radę, to co mi się miał wtrącać. To przecież ja wiem lepiej, bo przecież mnie zajmie to chwilkę, bo przecież jak nie ja, to kto. Niestety, te wszystkie małe rzeczy złożyły się w długie GODZINY obowiązków, które w końcu mnie przerosły.  

Po kilku atakach paniki i ujrzeniu dna frustracji, postanowiliśmy działać. Spisaliśmy wszystkie domowe obowiązki i podzieliśmy się na pół. Nagle się okazało, że mąż może tak zaplanować spotkania, żeby codziennie zawozić dzieci do szkoły. Ja je odbieram. Wcześniej wydawało mi się, że się tak nie da. Nie jemu się tak wydawało, nie on twierdził, że nie może, to ja, Zosia Samosia, nawet nie wpadłam na inny pomysł, bo przecież mogłam się w tych korkach zajeżdżać do usranej śmierci.

Zakupy były na początku porażką, nic dziwnego, skoro ktoś nie prowadził domu, potrzebował trochę treningu. Na szczęście zakupy w Lidlu nie są tak skomplikowane jak budowa promu kosmicznego, więc stary szybko opanował co i jak i teraz robi to świetnie. Przejął totalnie pranie. Kiedy ja gotuję, on sprząta. Zamówiliśmy zdrowe jedzenie na wynos na ten okres, kiedy oboje mieliśmy mnóstwo pracy. Na zajęcia dodatkowe ja wożę, mąż odbiera. Ja podlewam kwiatki w domu, on na zewnątrz. Ja z dziećmi przerabiam polski i lektury, on matmę i angielski. I tak dalej.

To była bardzo długa droga, ale udało nam się ją przejść i dziś mogę w końcu odetchnąć. Niby nie wiem jak to się stało, że doprowadziłam do tej sytuacji, ale przecież doskonale wiem. Jestem kosmicznie zorganizowana i gdyby nie psychiczny ładunek tych obowiązków, na pewno ciągnęłabym tak dalej.

Po co to napisałam? Bo wiem, że w wielu domach tak jest. I to często nie jest wina partnera czy sytuacji. To często jest wdrukowany przez pokolenia stereotyp, układ, powinność. To nasza wyrafinowana nadproduktywność, opanowana do perfekcji wielozadaniowość i przeświadczenie o omnipotencji tak działa. Ten chip wdrukowany gdzieś pod skórą, ta matka siłaczka tak ma. Doprowadza wiele z nas do furii, zagubienia i sytuacji, w której dom i rodzina stają się przykrym obowiązkiem, a nie radością życia.

Może ten tekst pomoże komuś w przeanalizowaniu własnego życia, w którym nie warto zawsze być rozpędzoną lokomotywą. Już mi się nie chce być siłaczką. Podziękuję.

Zdjęcie: Abbie Bernet na Unsplash