Do kawy #5.

Mam remont. A trzeba wiedzieć, że tego nienawidzę.

Chyba najbardziej w remontach nie lubię syfu, który jest absolutnie wszędzie. Miliona wycieczek do sklepu z materiałami budowlanymi. I oczywiście, mimo najlepszego planu, zawsze coś nowego wychodzi. Pomalowaliśmy pińcet ścian, pomalujmy jeszcze jedną! Stary tak się rozpędził, że nim się zorientowałam, w ruch poszedł łom, a chwilę za nim runął kominek. Co prawda nigdy go nie lubiłam, pozostał jako scheda po poprzednich właścicielach, no ale jednak był. Stał, nikomu nie przeszkadzał, nie wytwarzał ton gruzu. No ale byłabym hipokrytką, gdybym psioczyła na smog, biegała w masce, w domu zakładała oczyszczacze powietrza, a potem siadała sobie z lampeczką winka i odpalała kominek i na następny dzień dziwiła się, że kaszlę jak po wagonie fajek, choć nie palę od 10 lat.

Tak więc sprawy aktualnie mają się tak, że chłopaki rozwalili kominek do połowy, po czym się zorientowali, że w środku (niespodzianka!) jest wielka rura, którą prawdopodobnie dzielimy z sąsiadem. Chwilę potem się okazało, że razem z kominkiem w pizdu poszły też płytki, na których stał i (niespodzianka!) to nie są te płytki, które są w garażu, a którymi przez 6 lat odkąd mamy ten dom, nikt się nie zainteresował. Teraz ja się nimi zainteresowałam. Niestety, zawiodły mnie po całości, bo to nie te płytki. Ech.

Chłopaki postanowili więc rozejść się w zadumie na weekend i przyatakować temat od poniedziałku. Pamiętajcie kobiety! Facet jak powiedział, że coś zrobi, to zrobi. Nie trzeba mu co dwa tygodnie o tym przypominać. Tak więc szykuję się na skończenie remontu koło Bożego Narodzenia, ale nie bądźmy małostkowe. Przecież powiedziałam, że ma być zrobione na święta, czy to ważne na które?

W ogóle to remont ogarnia nam jeden pan. Na pierwszy rzut oka mistrz partaczy, ale zwracam honor, bo gość wymiata, potrafi zrobić absolutnie wszystko, jest szybki, ma cierpliwość do moich miliona pytań i codziennie nowych pomysłów i w dodatku po sobie sprząta! Ma też poczucie humoru, które w ludziach najbardziej cenię. Wręczając mi reklamówkę grzybów stwierdził, że wszystkie grzyby są jadalne. Niektóre tylko raz.

I tak sobie siedzę w tym gruzie. Pocieszam się myślą, że zrobię i będzie spokój. Kiepskie to jednak pocieszenie, bo choć pamięć mam krótką, to całkiem dobrą i pamiętam jeszcze, że na wiosnę czeka mnie remont łazienki.

Siedząc w tym zgiełku i syfie, w ostatnie dwa tygodnie wyklarowałam aż cztery wyjazdy. Najpierw jadę do Lizbony. Przebieram nóżkami, bo okazja jest przednia. Po pierwsze dostałam zaproszenie na web summit, co kiedyś było dla mnie nieosiągalnym marzeniem. Po drugie nigdy nie byłam w Lizbonie. Po trzecie postanowiłam wykorzystać okazję i zanim dołączę do całej grupy, z którą tam lecę, pierwsze trzy dni spędzę w Lizbonie sama. Jest to również kolejne marzenie, które uda mi się tam zrealizować. Samotny wyjazd marzył mi się od dawna. Nie mam jednak ochoty na żadne ekstrema, nie chcę ani ryzykować życia i zdrowia, ani nie mam aktualnie nerwów na niebezpieczne przygody i nie wybiorę się na pierwszy ogień do dżungli w Laosie, jak na początek samotnego podróżowania trzy dni w europejskiej stolicy mi wystarczą. Nie sądziłam, że uda mi się to marzenie zrealizować przed 40ką! I to w dodatku łącząc je z bodaj najlepszym na świecie szkoleniem w mojej, było nie było, branży.

Kolejny wyjazd i kolejne spełnione marzenie to Tel Awiw. Zupełnie straciłam na niego nadzieję, bo w zeszłym tygodniu okazało się, że mój paszport jest ważny tylko do połowy marca, czyli krócej, niż zalecane 6 mcy. Kiedy już przejrzałam wszystkie możliwości wyjazdu na dowód i padło na Ateny, po raz kolejny zaskoczyła mnie administracja, okazało się, że na paszport aktualnie czeka się maksymalnie 3 tygodnie, a prawdopodobnie będzie gotowy już w 2. Jako że kocham życie na krawędzi, od razu zarezerwowałam loty do Izraela, choć bez dokumentu, który w ogóle upoważnia mnie do opuszczenia Polandu. Ha.

Odnośnie sportu i życia fit, również zaliczam same sukcesy na tym polu. Obecnie robię masę! ? Z wypiekami na twarzy (i tabliczką czekolady w ręce), kibicowałam mężowi, który przebiegł w zeszłym tygodniu półmaraton. Mega duma, cieszę się, że kocha ten sport, pamiętam jeszcze jak się pukał po głowie, kiedy biegałam swoje pierwsze połówki, a teraz proszę – uczeń przerósł mistrza!

Nie mija mi zachwyt Krakowem, nawet na Instagramie całowałam kostkę na Rynku (jeśli mnie tam jeszcze ktoś nie obserwuje, zapraszam https://www.instagram.com/calareszta.pl/ (można zobaczyć jak bardzo ciężko pracuję nad robieniem masy, ale i efekty remontu i nawet całowanie tej kostki też). Nie mija mi zachwyt bezczelną jesienią. No takiej urody to aż zazdrość na cały świat! 

W dwa tylko tygodnie października mój blog odwiedziło 120 tysięcy indywidualnych użytkowników (to oznacza, że nawet jeśli jesteś psychofanem i klikasz na posty sto razy dziennie, nadal google liczy Cię jako jednego tylko człowieczka, smuteczek, prawda?). I pomyśleć, że kiedyś cieszyłam się ze 100 osób, a jak już miałam tysia, to chciałam rozdawać autografy. Zaangażowanie mnie przerasta, pisze do mnie masa ludzi. Dosłownie to idzie w tysiące komentarzy, diemów (DM – direct message, wiadomośc bezpośrednia), zapytań, podziękowań. Chyba to mnie najbardziej oszałamia. Mam tysiące znajomych w wirtualnym świecie! Codziennie za to dziękuję, bo codziennie czuję, że nie jestem w tym wszystkim sama.

Przypominam wszystkim jak to działa. Blog to moja praca, czasami, obok zdjęć, artykułów, które pocieszają lub inspirują, stories o wszystkim i o niczym, pojawiają się na nim reklamy. Ja ze swojej strony obiecuję nie reklamować śpioszków z szynszyli i nie uprawiać kryptoreklamy, a Ciebie proszę o odrobinę działania. Nie musisz całemu światu udostępniać reklamy ani pisać elaboratów w komentarzach, możesz jednak pokusić się o jakieś działanie, zamiast totalnej ignorancji, wydaje mi się, że to nie jest aż tak wiele, skoro na tym samym wydechu piszesz, że post “uratował Ci dzień”. Inaczej stary pogodni mnie do „prawdziwej pracy” i jedyne, na co będę miała czas to fota kawy na biurku. ?

Na koniec chciałam wszystkim przeżywającym aktualnie ciężkie chwile i zawirowania życiowe obojętnie na jakim polu, przypomnieć złotą myśl. To wszystko minie. Każda sytuacja ma rozwiązanie, na wiele rzeczy potrzeba czasu, spojrzenia z dystansu. Ja jestem z tych, którzy żądają, aby było zajebiście najpóźniej od jutra. A tak się nie da. Warto czasami pozwolić sobie na dzień przerwy, na hedonistyczne cieszenie się życiem z daleka od problemu. Wystarczy wyjść na spacer, zjeść dobre ciacho, obejrzeć odmóżdżającą komedię, czy cokolwiek Cię pociesza. Wszystkiego się nie da, wszystko jakoś się ułoży, wszystko przecież ostatecznie jakoś zawsze jest. Jeśli masz kogoś, kto Cię kocha i tak masz bardzo wiele. Powodzenia. 

    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Zapisz się do Newslettera. Dzięki temu prosto na swoją skrzynkę dostaniesz info o nowościach i będziesz zawsze na bieżąco.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i plaży.