Nie lubię małych dzieci. Ale już taki ośmiolatek jest całkiem super.

Napisałam ostatnio, że nie lubię małych dzieci. Lubię za to ten wiek, w którym teraz są moje dzieci.

Mają 8 lat i choć jeszcze są maluchami, co dociera do mnie coraz rzadziej, są to już naprawdę duże dzieci. Na tyle duże, że coraz więcej kumają, można z nimi odbyć całkiem dorosłą pogawędkę, nie mówiąc już o tym, że można podróżować i w końcu robić rzeczy, które podobają się nam, dorosłym.

Powiem szczerze, że osobiście oddetchnęłam z ulgą. Nie lubię maluchów i nigdy, nawet kiedy byłam małą dziewczynką, nie lubiłam. Nie zaglądałam do wózków, nie miałam ochoty wąchać noworodków, w zyciu nie przyszłoby mi do głowy, żeby głaskać kogoś po brzuchu, a jako bezdzietna, na dzieci reagowałam mniej więcej jak Rachel.

Kiedy moje dzieci były całkiem małe, życie zlewało mi się w ciąg drzemka-kupa-butelka i mimo usilnych starań z mojej strony, nie potrafiłam godzinami gadać, gaworzyć i zabawiać. Miałam wrażenie, że codziennie mam dzień świstaka.

Za to teraz, od jakiegoś już czasu, szalenie podoba mi się towarzystwo dzieciaków. Mogą już same się ubrać, nakarmić i obsłużyć w toalecie. Ba! Nawet sobie zamówią żarcie w restauracji, spytają o drogę i przeczytają fragment książki. Dzięki temu to ja odpoczywam nawet w ich towarzystwie. Nie muszę nikogo karmić, nosić, przebierać. Powiem szczerze, że ze względu na ilość i powtarzalność, te czynności były dla mnie nużące.

Teraz za to mam trzech kompanów do zdobywania świata, do kulinarnych eksperymentów, sportowych szaleństw i wypraw do kina. Możemy porozmawiać o wszystkim i wszędzie pójść razem. Możliwe, że dzieci nie zechcą na cały dzień udać się do Luwru, ale już wycieczki w góry, city brejki, wszelka włóczęga, zakończona próbowaniem lokalnej kuchni, jest mocno aktualnie na propsie.

Wkraczamy w ten wiek, kiedy w końcu mogę być cool mamą. Mogę pokazać dzieciom trochę swoich doświadczeń i razem możemy korzystać z życia.

Ale tak sobie myślę, że przecież to się samo nie zrobiło. Do tego wieku 8 lat doszliśmy wielokrotnie wyboistą drogą. Trzeba było te kilka tysięcy razy przewinąć, podsunąć nocnik, bić brawo za trafienie doń, żeby teraz cieszyć się samodzielnością.

Trzeba było pewnie i ze trzysta razy pomagać przy szurowaniu butów, żeby teraz obserowwać jak same sobie świetnie radzą. Trzeba było swoje na tych placach zabaw wysiedzieć, żeby teraz móc je omijać szerokim łukiem. Trzeba było najeść się tych rosołków i pomidorówek, żeby teraz móc dzieciaki zabierać na taja czy sushi. Trzeba było się naoglądać Psiego Patrolu, żeby teraz móc pójść na Gwiezdne Wojny*.

I żeby teraz mieć fajnego ośmiolatka pod rękę wybierającego się z nami w każdą przygodę, trzeba było przeżyć wszystkie wcześniejsze etapy. Z perspektywy czasu widzę, że każdy był fajny, potrzebny, zupełnie inny. Może ten z maluchami dla mnie trochę mniej, ale były też plusy. Kto nie tęskni do drzemek w środku dnia i wózka, dzięki któremu małe nóżki wcale nie bolały? Każdy etap trzeba przeżyć, bo przecież więcej się nie wróci.

I jak tak myślą wybiegam w przód, to trochę mniej się boję tego, co przed nami. Bo już teraz wiem, że i lata nastoletnie kiedyś, tak, jak dziś, wspomnę przy parującej kawie i westchnę „ech, to były czasy”.

Więc jeśli masz aktualnie dość i przeżywasz dzień świstaka, spieszę z pocieszeniem – to minie. Wszystko mija. A z perspektywy raczej na pewno się okaże, że to były całkiem fajne dni. Bo wszystkie przecież są fajne, niepowtarzalne, nasze. Cieszmy się z nich zamiast czekać na coś lepszego. 

*Żartuję. Nie kumam Gwiezdnych Wojen. ?