Nie znam się, ale się wypowiem.

Temat dzieci jest bardzo szeroki. Możliwe, że to jedno z najbardziej bolesnych, a jednocześnie radosnych doświadczeń, jakie można przeżyć. Ekstaza i udręka. To dlatego każda porada w tym zakresie jest analizowana z ogromną dokładnością i dużą dozą sceptycyzmu. Czy to naprawdę działa? Czy to ma szansę powodzenia u mnie? Wiele z nich budzi sprzeciw. Moje dziecko na to jest odporne. Ja tego nie pochwalam!

To, co ja tu piszę, to element mojego życia. Często są to właśnie porady. Bo moja droga jest wyboista, walę głową w ścianę, a wieczory spędzam na wertowaniu poradników, z błagalną nadzieją, że w końcu, może, gdzieś, ktoś znajdzie dla mnie pomoc.

Odkąd zaczęłam pisać i z czasem odkrywać coraz bardziej karty mojego nieidealnego macierzyństwa, codziennie pojawiają się w moim życiu rodzice, którzy dziękują. Za to, że dodaję im otuchy, że przez chwilę mogą pomyśleć, że nie są najgorsi, że to, co dzieje się w ich domu, głowie i sercu może jest normalne, więcej osób tak ma, tylko głośno tego nie mówi.

To, że coś działa u mnie, nie jest definitywnym wskaźnikiem, że zadziała u kogoś innego. Mało tego, jeśli Ty masz tylko jedno dziecko, to dynamika w Twoim domu jest zupełnie inna. Nawet, gdyby u Ciebie w domu też były trojaczki i stosowałbyś moją metodę, wcale to nie oznacza, że tak samo zadziała na Twój związek, poziom motywacji, czy dzieci.  

Dzieje się tak dlatego, że wszyscy jesteśmy inni. To takie proste, a takie trudne dla wielu osób do zrozumienia. Dlatego ja sceptycznie podchodzę do wszelkich metod i uważam, że jedyne, co naprawdę działa, to mikstura podejść, doświadczeń, prób, błędów, metod i teorii, która jest skuteczna w jednym, określonym wypadku. Może nawet się zdarzyć, że będzie skuteczna na brata, a na siostrę już nie, w jednym domu, z takim samym zestawem genów i rodziców. Znajomość siebie i własnych ograniczeń jest tutaj kluczowa.

To, co opisuję na blogu, to moje zmagania z codziennością. Jak bardzo różną od różowej wizji przedstawianej w środkach masowego przekazu. Od wizji lukrowanego macierzyństwa, które polega na ciągu idealnych dni z uśmiechniętą mamą i różowym bobaskiem. I nawet jeśli w tą tęczę zabłądzi czasami mała chmurka w postaci kolki, uśmiech mamy wszystko wyleczy. Bo mama na wszystko niestrudzenie znajduje metodę w trzy sekundy. Jeśli jednak jej nie znajduje, to zaraz obok stoi drugi, jakże skrajny pogląd. Macierzyństwo to coś, co robi się naturalnie, samo się dzieje, a dzieci przecież wychowywało się od lat, więc to żadna filozofia. Zła matka, taki trend, pośmiejmy się i chodźmy na piwo, dajcie mi spokój, mam inne problemy, kredyty, tipsy, starego. Jaki obiad? Dzwonię po pizzę. Przecież nie będzie do podstawówki sikał w pieluchy, czy latał ze smoczkiem. Jakoś wszystko samo się zrobi, szkoła wychowa, samo się nauczy. A jak będzie podskakiwał, to w dupę się klepnie i tyle. Nas przecież bili i jakoś żyjemy!

W życiu to jest jednak daleko od prawdy. Bo najwięcej rodziców jest pomiędzy, a czasami daleko od tego, co niby się samo i tego co to niby zawsze na różowo. Mama była w ciąży unieruchomiona, cierpiąca, straszona i zrównywana wartością do papieru toaletowego. Potem urodziło jej się dziecko i nic nie poszło tak, jak powinno. Z partnerem nagle okazało się, że łączą ich tylko zdjęcia wakacji w Egipcie, ewentualnie papier i obrączka, jako mgliste wspomnienie czegoś, co miało być miłością i wspólny, ogromny kredyt. Społeczeństwo zainteresowanie kobietą przerzuca na dziecko, ponownie sprowadzając matkę do roli opiekunki, mleczarni i nieistotnego ogniwa w procesie prokreacji. 24 godziny sam na sam z noworodkiem robią z dziewczyny z ambicjami i planami dzikuskę, która nie potrafi przez cały dzień dopić kawy, choć wcześniej wydawało jej się to scenariuszem nie do ogarnięcia umysłem. Siedzącą w domu matkę w obłędzie, zdaną na siebie, bo cud narodzin był szeroko komentowany i oklaskiwany, ale z codziennością zostaje zwykle sama. Rodzicielstwo to samotność. Wykończona od 8 rano, bo przecież na nogach już od 4: 30, marząca o momencie ciszy, a tu drzemka się nie udaje, a może nawet wypada. W minus piętnaście stopni mrozu robiąca kolejne kółko pod blokiem, żeby chociaż na moment usnęło. Nie z wygody, bynajmniej, nie aby w końcu coś przełknąć, bo przecież jest już 13, a ona nadal o resztkach po dziecku, ale po to, żeby móc dom ogarnąć i zupę ugotować, wyczyścić, uprać, posprzątać, wytrzeć, wizytę u lekarza umówić i rodzinną imprezę zaplanować. To wszystko w 30 minut drzemki. Nużące, powtarzalne czynności i wielkie czasami rozczarowanie. Sobą. W końcu się dowiaduje, jak to jest robić robotę pięciu osób, nie spać, nie jeść, zapomnieć o sobie, ale mimo wszystko nie narzekać, bo przecież nie wypada, bo to urlop jest, zaszczyt taki i szczyt marzeń. Znosić to wszystko za jeden uśmiech, za spokojny wieczorny sen, za pierwszy krok. I czasami tylko zastanawiać się jak w ogóle da się tak żyć. Ignorować pytania “Co Ty robisz, jak tak siedzisz w domu, zazdroszczę”. Nie kwitować.

Taka była moja rzeczywistość. Kiedyś. Teraz jest trochę inaczej. Lepiej, czasami. Bo jednak dzieci same jedzą, śpią, potrafią się ubrać. Gorzej, bo jest ich troje, walczą o moją uwagę i całymi dniami popisują się przed sobą. Zwykle nie tym, że jedno potrafi napisać kilka słów i cyfr. Mają swoje zdanie, a ja nie wychowuję dzieci, aby były mi na ślepo posłuszne, mogą powiedzieć nie. Nie wierzę w to, że dzieci mają być grzeczne i siedzieć w kąciku, aż ktoś zapyta je o zdanie. Ja nie siedzę, jak więc mogłabym kogokolwiek próbować tego nauczyć?

Mam odwagę i tego coraz bardziej się uczę. Pisałam już o aborcji, o homoseksualistach, o cesarce, o psychoterapii, o walce o związek. Takie jest życie. Niezbyt różowe, niestety. Ja w tym wszystkim jestem człowiekiem, który to przeszedł i swoją prawdę zna. Mogę ją opisać i tym samym zachęcić kogoś do przemyśleń. Lubię myśleć, że to jest właśnie ta misja, ten cel tego bloga. Coraz więcej osób chce to czytać, choć czasem bawię się z czytelnikami i specjalnie poddaję kontrowersyjny temat, zdjęcie, które jest niuansem, pojawiają się posty pełne lekkości, humoru, przepis, reklama czegoś, co lubię, a w końcu komentarz do aktualnych wydarzeń.

I tak powstał, kilka dni temu, wpis o behawioryzmie. Przeczytało go tysiące rodziców, skomentowało setki. Wiele z tych komentarzy, za co serdecznie dziękuję, było na bardzo wysokim poziomie. Wypowiadali się specjaliści, matki czujne i wykształcone, poszukujące i zagubione, jak ja. Rodzice, którzy idą dobrą drogą i Ci, którzy jeszcze jej nie odnaleźli. Zrozpaczeni i Ci, którzy doskonale sobie radzą. Wywiązały się wielowątkowe, wartościowe dyskusje.

Od dwóch dni, najpierw z zainteresowaniem, potem rozbawieniem, teraz już z pewną obawą, czytam niektóre komentarze. Niby to tyko krytyka, wcale nie hejt, właściwie nikt mnie nie obraził. Ale nasz sport narodowy wyłazi w takich momentach. Nie znam się, ale się wypowiem. Niestety to był główny nurt. ANI jeden z setek komentujących nie jest rodzicem trojaczków, co dosyć podbramkowo użyłam na zakończenie kilku bezsensownych wywodów.

Czy naprawdę ktoś czytając mój blog uznał, że najbardziej pragnę wytresować moje dzieci, tym samym wyrządzając im krzywdę, z której możliwe, że nigdy się nie pozbierają? Czy naprawdę ktoś mógł pomyśleć, że z nudów sobie wymyśliłam, pomiędzy malowaniem paznokci, a kolejną kawą, że coś nowego wypróbuję? Idealnie moje myślenie podsumowała Janina:

„Przeczytałam wpis z ciekawością, chociaż nie mam dzieci, zaglądam tu, bo lubię 🙂 Następnie zaś przeczytałam komentarze. Chciałam wyrazić trochę wsparcia w tym hejcie – pomyślałam sobie, czytając, że musiał być jakiś powód, dla którego zwróciłaś się do behawiorysty, powód dla którego w ogóle zwróciłaś się o pomoc. Oczywiście nie masz obowiązku się z tego tłumaczyć, po prostu miałam w głowie, że to nie było tak, że siedziałaś w domu, nudziło Ci się, kablówka się zepsuła, co tu zrobić? Co tu zrobić? A, zacznę dzieciom przyznawać punkty! Fascynuje mnie, jak łatwo przychodzi ludziom wydawanie sądów i opinii bez znajomości tematu, kontekstu, a nawet przyczyny takiej, a nie innej decyzji. Myślę, że blogujesz na tyle długo, że spodziewałaś się krytyki, więc tym bardziej szacun, bo myślę, że to bardzo ważne, że ten tekst powstał i może będzie wskazówką dla któregoś z rodziców, którzy też będą potrzebować pomocy. Już sam fakt, że przyznajesz się do tego, że potrzebowałaś trochę wsparcia w wychowaniu, jest super, bo to niepopularne stwierdzenie i trochę tabu. Powodzenia – ja byłam dzieckiem z trójki i pamiętam jak bardzo wymęczona w pewnym momencie była moja mama. Jakbym mogła, postawiłabym jej pomnik, zresztą jak wszystkim rodzicom”.

Ta kobieta nie ma dzieci! Mimo wszystko wie, że życie nie jest proste i przyznanie się przed tysiącami ludzi, że macierzyństwo Ci nie wychodzi, wymaga jaj. Dodam od siebie, że popełniam błędy, bywam wredna, małostkowa, nie znoszę sprzątać i mam milion wad. Mam jednak jedną zajebistą zaletę. Walczę. Dla siebie, dla mojej rodziny, dla lepszego życia. I o tej walce niejeden jeszcze raz Ci napiszę.

Bo mogę.

Bo chcę.

Tylko pośrednio dla Ciebie.

Robię to dla moich dzieci, bo wysiłek rodziców ciężko jest czasami dostrzec, a o błędy łatwo oskarżyć.

I niech morał z tej historii będzie taki: jeśli nie jesteś ekspertem w danym temacie, nie masz doświadczenia w wychowywaniu trudnego dziecka, nie jesteś w traumatycznym związku, nie jesteś samotnym rodzicem, alkoholikiem, osobą niepełnosprawną, nie masz długów, nie jesteś zagubiony, pokaleczony, samotny, kogoś, kto próbuje wydostać się na powierzchnię z tych życiowych zakrętów, możesz co najwyżej poklepać po plecach, pogratulować siły i życzyć powodzenia. Możesz oczywiście napisać, że to nie dla Ciebie, że Twoje spostrzeżenia są inne, że znasz lepsze metody, że proponujesz dobre lektury, że to i tamto. Możesz wyrazić swoje zdanie, nawet opinie i krytykę, żyjemy w (jeszcze) wolnym kraju. Ale wystrzegaj się chiromancji, horoskopów i przepowiedni. To, na jakie wyrosną moje, czy Twoje dzieci, naprawdę jest niewiadomą.

Tych z Was, którzy pokusili się na przemyślenia i dyskusje, serdecznie pozdrawiam. Nadal twierdzę, że to, że mam najlepszych czytelników w Polsce, to zasługa szczerości, z jaką tutaj opisuję to, co wielu z nas boli. Dziękuję.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!