Wstyd się przyznać.

Nastały takie czasy, że wymaga się od nas bycia idealnymi. Najlepsze prywatne przedszkole, w którym dzieci uczą się od trzeciego roku życia czterech języków i robotyki, iPad na 6 urodziny, wakacje tylko w tropikach, szkoły, pod które podjeżdżają limuzyny z przyciemnionymi szybami, idealna kariera, związki bez skazy, a w końcu rodzicielstwo bez porażek i wychowywanie idealnego dziecka z którym powtarzamy cykl, podkręcając śrubkę własnymi niespełnionymi ambicjami.

W tym wszystkim wstyd się przyznać, że coś, co inni wydaje się robią bez wysiłku, dla nas jest jak wyprawa na Księżyc. Jestem prawie pewna, że to jest sukces mojego bloga. Jestem jednym z tych (nadal) nielicznych rodziców, który głośno, publicznie przyznaje, że dzieci doprowadzają mnie momentami do furii, że potrafię krzyknąć, marzę o 20, kiedy w końcu usną i od pięciu lat nie mogłam się pogodzić z pobudkami o 5 w sobotę. Moje teksty często nie kończą się happy endem. Kiedy w długi weekend opublikowałam zdjęcie z kieliszkiem wina w ręce, o godzinie 19, wielu osobom bardzo się nie spodobało. Chociaż zaznaczyłam, że kąpie i usypia tata. Bo przecież jak to, matka powinna być cierpiętnicą i o 19 ewentualnie dla natchnienia kartkować Biblię, a nie oddawać się przyjemności płynącej z kieliszka wina! Skandal. Takie mamy czasy. Jestem na równi chwalona za to podejście, które sprawia, że dodaję otuchy innym mało idealnym matkom, co krytykowana. Bo przecież dzieci są cudowne. Zawsze i wszędzie i inaczej mówić nie wypada. 

Dorosłe życie i świat rodziców to pole walki. Ciąg bitew, w których stale ścierają się Jedynie Słuszne Metody, Najbardziej Harmonijne Podejścia, Idealnie Dobrane Słowa i Właściwe Systemy. Nikt nie uczy nas tego, co naprawdę może się wydarzyć i jak dalekie jest to od ideału, który sobie stworzyliśmy. W tym świecie, w którym skazani jesteśmy na doskonałość, mierzoną liczbą lajków na fejsie, pod postami naszego idealnego, choć zwykle dalekiego od prawdy, życia, chowamy swoje obawy, zamiatamy pod dywan lęki i niepowodzenia, coraz bardziej bojąc się konfrontacji z samym sobą. Życie staje się kreacją. Prośba o pomoc, czy zwykłą poradę, stała się jak neon, który razi w oczy krzyczącym, oskarżającym, wyciągniętym w naszą stronę paluchem “Patrz! Nie daje rady!”

A ja często nie daję rady. Kilkakrotnie już w życiu zapędziłam się w tak zwany kozi róg. I nie potrafiłam się z czarnej dziury własnych myśli wydostać. Trzykrotnie chodziłam na terapię w różnych okresach swojego życia. Raz, kiedy rozstaliśmy się z obecnym mężem, a mnie zostały wydrukowane na ślub zaproszenia i złamane serce, drugi raz, kiedy na zawołanie nie udawało się zajść w ciążę i trzeci, kiedy przeprowadziłam się na koniec świata i nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na pytanie Quo Vadis, Dagosławo?

Wiem, że dla wielu osób takie wyznania są nie na miejscu, bo przyznanie się do słabości nie jest mile widziane, jest czymś wstydliwym i rodzi pytania. Jestem bardzo silną osobą. Mam twardy tyłek i łatwo się nie poddaję. A jednak potrzebowałam takiej pomocy. Dla mnie nie jest niczym niezwykłym przyznanie się do tego, że niektóre rzeczy mnie przerosły i zamiast błądzić i cierpieć, wolałam poszukać profesjonalnej porady. We wszystkich przypadkach były to moje najlepsze życiowe decyzje, które zmieniły moje myślenie i pozwoliły mi odnaleźć szczęście, które zawsze gdzieś tam we mnie było. Była to oczywiście długa i czasami bolesna droga, bo podróż w głąb siebie często naznaczona jest wstydem, trudnymi wspomnieniami, porażkami i krzywdami, za które ktoś nigdy nas nie przeprosił, a których nie potrafimy wypaczyć. Ale pożegnanie i rozliczenie się z przeszłością jest jedyną opcją pozwalającą na powitanie teraźniejszości. Psychoterapia nauczyła mnie technik radzenia sobie z moim wewnętrznym krytykiem, pokazała mi jak walczyć z kiepskim samopoczuciem i ogólnym rozbiciem i co robić, kiedy w tygielku mojego życia niebezpiecznie bulgocze. 

Odkąd jestem mamą, naturalne stało się dla mnie szukanie pomocy profesjonalistów. Skoro psychoterapeuta pomagał mi już z ułożeniem mojego własnego życia, stosunków rodzinnych i związków, byłam i jestem pewna, że w kłopotach z dziećmi też mi pomoże. Byłam już nie jeden raz u psychologa dziecięcego. Pierwszy raz kiedy dzieci miały rok, potem regularnie co jakiś czas. W zeszłym roku byłam u psychologa cztery razy, w czerwcu był to cykl pięciu spotkań w poradni psychologiczno-pedagogicznej, w której każde z moich dzieci miało testy. Sprawdzaliśmy integrację sensoryczną, nadpobudliwość, ewentualne wady wymowy, itp. Teraz na stałe współpracuję z panią, która “przerabia” ze mną rozmaite problemy moich dzieci. I to mi pomaga. Nie mam instrukcji obsługi dziecka, a na oko to… wiadomo kto umarł. Nie wiem. I wydaje mi się, że przyznanie się do pewnej niewiedzy jest może teraz komfortem, a może symbolem dojrzałości? Po prostu nie wiem. A jak nie wiem, to się dowiem. Bo, w przypadku dzieci, na niektóre pytania MUSZĘ poznać odpowiedź. 

Za każdym razem, kiedy prosiłam o pomoc, czy opinię, nie czułam się źle, nie czułam się gorszą, wybrakowaną matką. Wręcz przeciwnie. Te rozmowy i wysnuwane z nich wnioski, utwierdzały mnie w przekonaniu, że jestem tylko człowiekiem, że popełniam błędy i zbaczam ze ścieżki, ale mogę na nią powrócić. Jeśli coś w moim życiu się nie układa, mogę to naprawić. I bez końca, do ostatniego mojego oddechu, mogę pracować nad poprawą moich relacji z dziećmi, z rodziną, z bliskimi. I przede wszystkim nad sobą. Od psychoterapeuty dostawałam cenne wskazówki, coś w rodzaju mapy, recepty na kilka kolejnych etapów. Z tym, że ja sama sobie te recepty pisałam, a psychoterapeuta mnie na to rozwiązanie naprowadzał. 

Spotkania z dziecięcym psychologiem (zwykle z mojej inicjatywy) miały taki sam przebieg. Najpierw sama szłam na pierwsze spotkanie i opowiadałam o naszej rodzinie, naszym życiu, moich obawach i trudnościach. Nie chciałam tego robić przy dzieciach, wolałam, aby ta rozmowa, często bardzo emocjonalna, odbywała się w cztery oczy (kiedy jest możliwość tata i mama razem). Na kolejną wizytę szłam z dzieckiem, na kolejne z dziećmi.

Psychologa traktowałam jak lekarza. Obowiązuje go tajemnica wykonywanego zawodu. Wszyscy, których spotkałam, byli profesjonalistami. W przypadku własnej terapii, zanim trafiłam na właściwą osobę byłam u dwóch innych, ale nie przypadły mi do gustu, warto więc szukać, aż znajdzie się kogoś odpowiedniego. Za wiele z tych porad nie płaciłam, odbywały się placówkach państwowych. Każda moja terapia była z innym specjalistą, który zajmował się danym problemem. Nadal na nią chodzę i korzystam do dziś. 

Piszę o tym, bo wiem, że wielu z Was naprawdę tego potrzebuje. I nie ma w tym żadnego wstydu, żadnej ujmy. Życie nie jest łatwe. Życie w rodzinie (która niby ma być oparciem, a jednak często jest tym, co wbija szpileczkę najgłębiej), życie w związku, w końcu życie z dziećmi nie jest łatwe. I nic dziwnego, że potrafimy się w tym pogubić. Często aby odzyskać radość, spokój i harmonię, potrzebujemy kogoś z zewnątrz, kto uświadomi nam dynamikę naszych relacji i ukryte źródło problemów. Oczywiście potem czekają nas zmiany i praca nad nimi, ale i nadzieja i spokój płynący z nowej strategii i całkiem nowej drogi. Że nie wspomnę o depresji, która jest poważną CHOROBĄ, właściwie w wielu aspektach uniemożliwiającą normalne życie. 

Istnieje szereg publikacji (wiele naprawdę bardzo, bardzo dobrych), portali, czy w końcu blogów traktujących o życiu, związkach, rodzicielstwie. Pamiętaj jednak, że książka jest ogólna, a Twoja sytuacja bardzo indywidualna. Blog jest subiektywny, pisany zwykle przez laika, na przykład bardzo młodego, nastoletniego wręcz rodzica, którego dzieci są malutkie. Metody, które stosuje, mogą okazać się błędne, ale tego dowiemy się dopiero po latach. Poza tym brak czasu powoduje, że nawet te lektury czytasz zwykle na pół śpiocha, bez możliwości głębokiej refleksji.

Jeśli czujesz, że sobie nie radzisz, że przerasta Cię rzeczywistość, że masz dość, energii nie starcza Ci nawet do południa, Twoja rodzina i dzieci nie dają Ci pełni szczęścia, Twoje rodzicielstwo jawi się jak ciąg dramatów, nie wiesz co masz robić, jesteś w destrukcyjnym związku, nie radzisz sobie na jakimś życiowym polu, potrzebujesz porady, masz lęki, koszmary, czujesz pustkę, rozdrażnienie, agresję – nie wahaj się. Nawet wtedy, kiedy masz małe wątpliwości, albo gdy coś tylko lekko Cię uwiera.

Kiedy ostatnio opublikowałam informację o tym, że korzystam z psychoterapii, pojawiło się wiele pytań, w tym jedno powtarzało się najczęściej – czy warto? Tak więc podpowiadam – warto. Jeśli masz jakiekolwiek przesłanki ku temu, że ze swoimi problemami samodzielnie sobie nie poradzisz – nie wahaj się poprosić o pomoc. Szkoda marnować życie na stanie w miejscu, czy zmaganie się z depresją. Problemy duszy są tak samo ważne jak choroby ciała i nie wolno ich ignorować. Paradoksalnie czasami łatwiej jest powiedzieć komuś obcemu o tym, co Cię gnębi. Rodzina i przyjaciele nie są w stanie spojrzeć na wiele kwestii obiektywnie i bezkrytycznie. To żaden wstyd. Wstyd to jest kraść. Życzę powodzenia i mocno trzymam kciuki. Dla każdego z nas kiedyś wychodzi słońce. 

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!