Kiedy w styczniu 2015 roku zakładałam blog, często biłam głową w ścianę. Konkurencja, elokwencja, wiedza, doświadczenie, popularność, znajomości, a w końcu celebrytyzm wręcz blogerów, wydawały mi się nie do przeskoczenia. Czytałam inne blogi i myślałam, że chyba nigdy mi się tak nie uda, moje teksty nie będą aż tak popularne. Nie wiedziałam co robić dalej, kiedy moje słowa do nikogo początkowo nie przemawiały.

Kiedy w styczniu 2016 Jason Hunt opublikował swój słynny ranking najbardziej wpływowych blogerów, otworzyłam go na klatce schodowej i zalałam się rzewnymi łzami. Ja? Nadzieja roku? W takim gronie? Kiedy zakończył się pierwszy etap głosowania w konkursie Blog Roku, a ja znalazłam się na pierwszym miejscu w obu kategoriach, w których startowałam – publicystyka i tekst roku, cieszyłam się jak dziecko. Bo to był znak od czytelników. Jesteśmy, czytamy, kibicujemy. Kiedy kilka tygodni później p. Tomasz Raczek wyczytał moje nazwisko i wręczył mi nagrodę za tekst roku, Marcin Prokop dogadywał, że jestem tak wzruszona, że chyba nic nie powiem. Ale powiedziałam, bo ta nagroda na tej gali była dla mnie jak Oskar, a nie ma nic gorszego, jak nie wiedzieć co powiedzieć w takiej chwili.

Ostatni piękny wrześniowy weekend 2016 roku spędziłam na elitarnej blogerskiej konferencji Blog Forum Gdańsk, uświadamiając sobie na każdym kroku, że marzenie, aby mój blog stał się ważnym głosem, ziściło się. Kiedy Karolina Korwin-Piotrowska powiedziała, że jest wielką fanką mojego bloga, że podsyła go dzieciatym koleżankom, bo przecież sama ma tylko psy, o mało się nie przewróciłam. 

W styczniu 2017, w kolejnym rankingu Jasona, znalazłam się w srebrnej dziesiątce najlepszych blogów w Polsce, przeskakując tym samym największy kamień milowy i utwierdzając swoją pozycję w blogosferze. Na stałe od tego czasu jestem w czołówce blogów parentingowych w Polsce. 

Czasami, zanim zasiadam z mężem do piątkowego celebrowania kolejnego przeżytego tygodnia, zerkam na statystyki. Mój blog miesięcznie odwiedza w niektóre miesiące 300 tysięcy osób. Prawdziwych ludzi, rodziców, z marzeniami i indywidualnymi wizjami świata. Każdy post spotyka się z dobry odzewem. Ale to nic. Na moim blogu nic nie rozdaję. Rzadko wrzucam memy. Jest mało zdjęć. Poruszam drażliwe tematy. Nigdy nie proszę o lajki i kciuki. Nie narzekam na zasięgi, choć czasami boli, kiedy siedzę nad tekstem 4 dni i mało kto go czyta, bo takie właśnie widzimisię ma Facebook. Zawsze wtedy myślę, że po prostu był kiepski i jeszcze ciężej pracuję. W dupie mam konwenanse. Nadal codziennie piszę to, co czuję, choć bywa, że wcale nie jest to popularny pogląd. Nadal odpowiadam na każdą wiadomość, nadal czytam każdy komentarz i kiedy mam wolną chwilę, odpowiadam. Nadal pozostałam sobą. Jeśli nie czuję weny, nie piszę, choć przecież powinnam wrzucać 5 postów dziennie, aby dla reklamodawców być łakomym kąskiem.

ALE. Mam trochę w nosie to, co mówią i robią wszyscy. Ważniejszy niż zarobek jest dla mnie komfort pisania prawdy. Za mówienie prawdy dwa razy zwolnili mnie z korpo, jak się cieszę, że sama stworzyłam dla siebie platformę, na której mogę mówić własnym głosem.

Bo to jedno się nie zmieniło. Marzę o tym, aby mój blog był głosem. Spełniając kolejne marzenie, siedząc na przeciwko Doroty Wellman i Marcina Prokopa na sofie w Dzień Dobry TVN, też myślałam, że choć jest piekielnie trudno i codziennie mam ochotę napisać post “Dlaczego nie chce mi się pisać tego bloga”, ten blog jest potrzebny. Głównie mnie. Stałam się przez niego lepszą osobą, lepszą mamą. Układam w głowie moje macierzyństwo, zawsze było mi łatwiej pisać. Ale po ciuchu myślę też, dostając wszystkie sygnały od Was, że może i Wam jest trochę potrzebny. I żadne nagrody, splendory, gadżety i bankiety, elitarne konferencje, czy znajomości z celebrytami, nie są ważne. Ważne to dla mnie jest kiedy o 5 rano dostaję wiadomość “Dagmara, uratowałaś moje macierzyństwo”. I czy ja, matka codziennie na zakręcie, nie myślę sobie wtedy – o Panie, naprawdę? I ze łzami w oczach myślę sobie, że ludzki los jest pokręcony i jak to pięknie, że dzięki temu, co sama stworzyłam, mogę być malutką częścią czyjegoś życia? To jest największa nagroda. I wiem, że blogerzy codziennie Cię atakują daj lajka, udostępnij, polub, komentuj. To jest dla każdego autora nagroda, choć taka głupia i prozaiczna. Jako matka, kobieta, stara baba, wiem jednak, że często nie macie czasu, ochoty, nie chcecie się ujawniać. Rozumiem. Ja po prostu cieszę się, że jesteś.

Wróćmy jednak do meritum, przecież wiem, że blogowanie masz gdzieś. Jak to wszystko zrobiłam? Odpowiedź jest w sumie banalna, składają się na nią praca, cierpliwość i wiara. Nie, nie, nie w Boga, czy Buddę, bo nie wierzę. Wiara w siebie, swoje możliwości, założenia (choćby były inne niż te popularne) i w to, że wszystko jest możliwe. Jeśli coś mi się nie udawało, to nawet, jeśli popłakałam w poduszkę, na chwilę się zniechęciłam i traciłam zapał, następnym krokiem była jeszcze cięższa praca. Cierpliwie przez ostatnie lata budowałam markę, którą dzisiaj jest Cała Reszta.

Tak było z blogiem, ale wróćmy do przeszłości.

Kiedy miałam 21 lat, pojechałam do Nowego Jorku na urlop dziekański. Przeżyłam tam zamach na WTC. To było bardzo surrealistyczne doświadczenie, jakbym oglądała film, a nie prawdziwe, moje przecież życie. Chodziłam po pustym Times Square, na którym zwykle są miliony ludzi i wydawało mi się, że oto nastąpił koniec świata, a ja jestem w samym centrum Apokalipsy. Choć absolutnie wszyscy namawiali mnie do powrotu, do Polski wrócił chłopak, z którym tam byłam, w jeden dzień zostałam bez dachu nad głową – zostałam w NYC na kolejny rok. Nie byłam gotowa do powrotu, nie było to zgodne z moim planem, chciałam uczyć się języka, zwiedzać Stany, a po powrocie, za zaoszczędzone pieniądze, kupić własne M. Nie chciałam poddawać się terrorowi. Możliwe, że byłam młoda i nieodpowiedzialna. Możliwe, że bardzo uważnie słuchałam intuicji. Pod koniec wyjazdu zakochałam się w surferze z Australii. Miłość niemożliwa, trudna, wymagająca największych poświęceń. Nie wiem skąd, ale czułam, że to będzie najważniejsze, o co przyjdzie mi walczyć w życiu. Dziś wiem, że warto. Jest najlepszym mężem i ojcem dla naszych dzieci.

Przez dwa lata walczyliśmy o dziecko. Nikt, kto tego nie przeszedł nie wie, jak to naprawdę jest, kiedy oblatuje Cię stale zimy pot i jedna myśl: “co jeśli nigdy się nie uda zrealizować tego jednego, jedynego marzenia”? Jak to jest, kiedy nienawidzisz innych ciężarnych, a znajomi wysyłają Cię na urlopy, na których sami zrobili sobie dzidziusia. Ja siebie zobaczyłam wtedy jako matkę, nie dopuszczałam innej możliwości. W trakcie trudnej ciąży wiedziałam, że te dzieci mi się urodzą i że ja zrobię wszystko, aby ich i swoje życie wieść jak najlepiej. Nic innego nie było dla mnie ważne.

Kiedyś uważałam, że bieganie jest najgorszą katorgą na świecie i nie mogłam pojąć, dlaczego ludzie tak strasznie się katują na własne życzenie. Myślałam też o tym przez 10 ostatnich kilometrów maratonu, który przebiegłam i do dziś uważam, że to było moje dotychczas największe życiowe osiągnięcie. W bólu i łzach, biegłam i płakałam, płakałam i biegłam. Głowę jednak trzymałam wysoko. Wiedziałam już wtedy, że właśnie udowadniam sobie, jaka we mnie drzemie siła i ambicja. Boję się każdego dnia, że los mi coś zabierze. Wiem jednak, że bez walki niczego nie oddam. Teraz w każdym tygodniu przebiegam co najmniej 30 kilometrów i nie wyobrażam sobie życia bez biegania.

Kiedy znalazłam się w Australii, kilka pierwszych miesięcy jeździłam na około po rondzie, dopóki nie pojawił się na nim inny samochód. Ruch był lewostronny, a ja nie wiedziałam jak z tego cholernego ronda zjechać. Nigdy nie udało mi się wyjechać z garażu bez kakofonii klaksonów kierowców, którym zajechałam drogę. Ale jeździłam, przez co mogłam normalnie egzystować.

Wiele złotych myśli z wiekiem mnie śmieszy, jak to, że możesz być kim chcesz. Nie mam wybitnego głosu, więc nie będę Adele, nie mam 180 cm wzrostu, więc nie będę Cindy, nie mam zdolności aktorskich, więc nie zdobędę Oskara. Nie wierzę, że czas leczy wszystkie rany. Odkąd jestem mamą wiem, że sto lat by nie starczyło, gdyby coś stało się moim dzieciom.

Wierzę jednak, z wiekiem coraz silniej, że ograniczenia są w głowie. Mogę marzyć realnie i nawet jeśli dziś coś wydaje się nieosiągalne i trudne, mogę nad tym pracować. Sukces to nie tylko cel, ale i droga, która do niego wiedzie. Ci, którzy nie próbują, przegrywają podwójnie. Wierzę w to, że można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Trzeba przecież sprawdzić, może akurat nurt się zmienił? Dwa razy mojemu obecnemu mężowi mówiłam „tak”, dwa razy kupowałam tę jedyną sukienkę. Wierzę w to, że ludzie się zmieniają. Jestem tego przykładem. Kiedyś czekałam na coś i nie wiadomo na kogo, dziś wyrywam z życia ile mogę.

Jutro to, co dziś jest możliwe, może być nieosiągalne. Szczęście ma przecież naturę waz glinianych i szklanych kielichów. Dlatego każdy dzień staram się przeżyć dobrze. Zmienić coś, co wczoraj nie poszło, zrobić coś dla kogoś, pomyśleć pozytywnie, otaczać się wykreowaną przez siebie wizją świata, a nie byle jakim zbiegiem okoliczności. Mogę oczywiście cierpieć na ustawiczny ból przysłowiowej dupy i narzekać, że a to mąż nie taki, dzieci za dużo, czasu mało, zimno, inni to mają, a ja nie. Mogę chodzić obrażona na cały świat, tylko po co?

Całe życie wracam do dwóch historyjek. Jedna to historia mojej współlokatorki, która w drodze do pracy, w której wypłata była uzależniona od napiwków, przez 30 minut drogi z Bronxu na Manhattan powtarzała, że czuje, że dziś wyjdziemy bogate, że właśnie dziś jest ten dzień, kiedy będą sami super klienci, duże stoliki i ogromne napiwki, a noc szybko minie. Ta dwudziestoośmioletnia Puertorykanka z dziurą w głowie, którą razem z włosami wyrwał jej ojciec jej dzieci, wchodziła do pracy jak królowa i choćby noc dla innych była beznadziejna, ona zawsze wychodziła z pełnym portfelem. Klienci to od niej chcieli drinka i to jej zostawiali kasę. Bo przy niej, uśmiechniętej, tryskającej humorem i zadowolonej, czuli się dobrze i to jej woleli dać napiwek, szerokim łukiem omijając inne nabzdyczone kelnerki. To, jakie miała ciężkie życie nikogo w tym klubie nie interesowało.

Druga historia to historia narciarza. Byłam na nartach we włoskich Alpach. To był jeden z tych dni, kiedy wiatr, mróz, śnieg waliły po oczach i odbierały chęć jazdy. Akurat byłam po przerwie, na której w salwach śmiechu wypiłam ze znajomymi Bombardino. Miałam wtedy jakieś 20 lat, młoda, silna, na urlopie od ciężkiego studenckiego życia. Zatrzymałam się na szczycie, popatrzyłam niechętnym okiem na stok, który ledwo było widać, w głowie ruletka: wracać do baru, czy jednak jechać na złamanie karku? Kiedy ja tak sobie biadoliłam na mój ciężki los, zatrzymał się koło mnie narciarz, Włoch w średnim wieku, podarował mi szeroki, radosny, zaraźliwy uśmiech, krzyknął “Let’s go!” i ruszył do przodu. Wtedy dopiero zauważyłam, że był kaleką, miał tylko jedną nogę, a do niej przypiętą nartę.

Piszę to wszystko, bo chcę Ci pokazać na swoim przykładzie jak wiele możesz. Zabieraj się do roboty. Porzuć bylejakość.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jeśli o czymś marzysz, skup się i małymi krokami zacznij już dziś. Nie czekaj na coś lub na kogoś. Chcesz schudnąć – już dziś odmów sobie deseru. Chcesz zacząć biegać – opracuj trasę. Chcesz zmienić pracę ale nie umiesz języka – naucz się codziennie pięciu nowych słówek. Chcesz być lepszym rodzicem? Wyłącz tv, telefon i komputer i siadaj ze swoim dzieckiem do planszówki. Rozwiązywanie wszystkich problemów w Twoim życiu zacznij od siebie, bo tylko siebie możesz zmienić. To wszystko banały, ale osiąganie wielkich celów trzeba przecież od czegoś zacząć, najlepiej od siebie, bo świata przecież nie zmienisz.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Nie zawsze byłam taką optymistką jak dziś. Bywało, że cierpiałam na depresję, szukałam porad specjalistów, a potem długo wychodziłam na prostą. Na wiele rzeczy nie mam wpływu. Mam jednak wpływ na moją na nie reakcję. Jeśli coś się stało, przeżywam “żałobę” i zabieram się do działania. Uwierz w moje motto – dopóki walczę, nie przegrałam. Nigdy się nie poddawaj. Dopóki jest człowiek, jest nadzieja. Możesz wiele.

Dziękuję Ci z całego serca i wszystkich sił za to, że jesteś tutaj codziennie. To spełnienie moich marzeń, nagroda i ucieleśnienie wiary w sukces. Opłacało się poświęcić czas, środki i energię na coś, co kiedyś wydawało mi się jedynie mrzonką. Dodajesz mi skrzydeł. Będzie więcej, obiecuję.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!