Oceny to nie wszystko.

Czerwiec do końca życia będzie mi się kojarzył z dwoma rzeczami. Z truskawkami, które, zapewniam, nigdzie na świecie nie smakują tak jak te nasze. I z końcem szkoły i równie czerwonym, co te soczyste truskawki, świadectwem. Już wkrótce zacznie się to porównywanie, te załamane ręce, te obietnice poprawy, te kary, te nagrody. A przecież oceny to nie wszystko.

Albert Einstein, Richard Branson, Bill Gates, Elton John, Walt Disney, Johnny Depp – osoby, które zmieniły oblicze nauki, muzyki, świata filmu. Co mają wspólnego? Otóż wszyscy Ci znakomici panowie byli kiepskimi uczniami, w większości kończąc przygodę z edukacją w wieku maksymalnie 16 lat. Opadła szczęka? No właśnie. Gdyby rodzice zmuszali ich za wszelką cenę do bycia prymusami, możliwe, że spędzając kolejne 10 lat życia marnując je na szkolnych katuszach, nie mieliby takiego ogromnego wpływu na świat, w którym żyjemy.

Moje dzieci są zupełnie przeciętne. Tak całkowicie normalne, do bólu można powiedzieć. I ja nie mam z tym żadnego problemu. Nie robię też absolutnie nic, aby moje dzieci stały się klasowymi prymusami. To nic to nie jest takie totalne nic i olewanie tematu, bo uważam, że szkoła jest ważna. To dlatego pomagam w odrabianiu zadań, uczę dzieci czytać, liczyć, myśleć logicznie, czy pisać. Dla mnie ten codzienny nawyk siadania do zadania domowego to przyzwyczajenie do obowiązków. I chcę, aby moje dzieci starały się wykonywać swoje zadania najlepiej jak potrafią. Liczy się podróż, a nie tylko dotarcie do celu.

Co ciekawe, na swojej małej próbce badawczej widzę, jak bardzo geny, naturalne predyspozycje i osobowość dziecka wpływają na jego zaangażowanie w naukę i efekty tejże. Jedno z moich dzieci usłyszy tylko angielskie słowo, które jest wyjątkiem i zapisuje je bezbłędnie ze słuchu, podczas gdy pozostała dwójka musi tych wyjątków uczyć się praktycznie na pamięć. Drugie za zdolności kompozycyjne pisania opowiadań zostało wyróżnione nagrodą, podczas gdy pozostała dwójka ma problem z wypracowaniem, które ma mieć więcej niż 10 zdań, trzecie tworzy komiksy, niesamowite rysunki i historyjki, z głowy. Dwójka kocha czytać, a trzecie nie za bardzo. Jedno zadanie domowe chce robić jeszcze przed wyjściem do szkoły, żeby po szkole mieć wolne, drugie odwleka ten moment w nieskończoność i zadanie robiłoby najchętniej już w piżamie, kilka minut przed zaśnięciem. Każde z moich dzieci potrzebuje zupełnie innej motywacji, ilości czasu i warunków, aby przyswoić sobie dany materiał. I, paradoksalnie, dziecko, które ma najlepsze oceny, wcale nie ma największego zapału do nauki. Po prostu – ma lepsze predyspozycje do przyswajania wiedzy. Tyle widzę już dziś we własnym domu na przykładzie trzech bardzo różnych ośmiolatków. I na pewno wiem już, że nie mogę od każdego z moich dzieci oczekiwać na świadectwie paska, bo zwyczajnie – nie będzie to możliwe.

Oczywiście, że się cieszę, jak moje dziecko jest chwalone, oczywiście, że kibicuję dzieciom, które mają paski, oczywiście gratuluję i wiem, że dla rodziców jest to duma, kiedy to nasze dziecko dostaje pochwały i nagrody. O ile jest to przyjemniejsze, niż chodzenie na dywanik do nauczyciela i zamartwianie się co z naszego urwisa wyrośnie! I absolutnie nie uważam, że zachęcanie dziecka do nauki, a potem celebrowanie jego sukcesów jest czymś niewłaściwym. Nie. Bo każdy z nas ma swoje priorytety. I dla każdego z rodziców dobro dziecka może oznaczać coś innego. 

I chociaż wiem doskonale jak wychować geniusza https://www.calareszta.pl/jak-wychowac-geniusza/, ja na przykład nie mam absolutnie żadnych ambicji, aby moje dzieci były piątkowe, były lekarzami, prawnikami czy biznesmenami, aby miały męża, domek, czy długie włosy. Absolutnie żadnych. Niech będą kim chcą, w końcu to nie moje życie, ja już miałam swoje pięć minut. Będę równie dumna z moich dzieci, jeśli wybiorą zawód fryzjerki, stolarza czy kosmetyczki, jeśli będą żyły w wolnym związku czy w ogóle samotnie. Przecież to ich wybór. Nawet napisałam kiedyś tekst o tym, że moja córka będzie fryzjerką https://www.calareszta.pl/moja-corka-bedzie-fryzjerka/. Niech tylko wiedzą dokładnie z czym to się łączy. Bo ja nie wiedziałam.

Wróćmy się do czasów, kiedy mała Dagmarka chodziła do szkoły. Kolorowe lata 80-te, potem 90-te. Przyznaję szczerze – byłam totalnym kujonem i ze szkoły mam głównie wspomnienie wkuwania. Wkuwania po nocach, a potem klasyka 3xZ zakuj, zdaj, zapomnij. Całe swoje życie miałam dobre oceny. Od podstawówki, po liceum, które skończyłam ze średnią grubo ponad 5, po studia, na których brałam stypendium naukowe. Jeśli chodzi o szkołę, osiągnęłam to, co zamierzałam. Dostałam się do liceum, do którego chciałam. Na maturze miałam tylko 3 egzaminy, bo polaka i matmę zdałam tak dobrze, że miałam tylko pisemny. Na tej maturze pomogłam też koleżance, która w moim osobistym mniemaniu radziła sobie z matmą o niebo lepiej niż ja, ale cóż – ogarnął ją stres i w połowie matury ze łzami w oczach wyszeptała, że jeszcze nic nie ma. Na studia dostałam się takie, jak chciałam, choć mój rocznik, ’79, to był wyż, dostawaliśmy 3 świadectwa i na mój kierunek na AGH było 7 kandydatów na jedno miejsce. Skończyłam dzienne studia, a potem jeszcze podyplomowe w Australii. W wieku 26 lat dostałam też pracę marzeń, jak na tamte czasy – kierownicze stanowisko w amerykańskiej korporacji. Chodziłam do pracy w garniturze i wysokich szpilkach, a na delegacje latałam do Memphis. Bajka, prawda?

Otóż nigdy w życiu tak się nie męczyłam jak w korpo. Po okresie zachwytów życiem, o jakim marzyli nasi rodzice, a które dotychczas mogliśmy sobie pooglądać w filmach, przyszła bezbrzeżna nuda. Bo nagle się okazało, że mnie w ogóle nie interesuje to całe biznesowe gadanie, konferencje, które zajmują pół dnia, a na których analizuje się strategię firmy na najbliższe 10 lat na bazie założeń, których nie widać i hipotetycznych wniosków. Nie interesowało mnie śledzenie słupków, podsłuchiwanie zespołu i tłumaczenie absolwentom, że na rozmowie o pracę z potencjalną przyszłą szefową nie mówi się, że za mniej niż 5 koła nie wstaję z łóżka, a na pytanie co chcesz robić za dwa lata nie odpowiada się chcę być Tobą, haha. Nie jarało mnie spotykanie kolegów z USA, którzy głośno przyznawali, że zespół z Polski trudno im zaakceptować, bo jest za młody, za biały, zbyt wykształcony i jest kobietą.

Każdego dnia patrzyłam na siebie w odbiciu laptopa i myślałam sobie co ja tu k..a robię? Na wielu konferencjach byłam posądzona o ADHD, bo tak się kręciłam. Kręciłam się, wstawałam, zmieniałam pozycję, generalnie robiłam wszystko, co mogłam, żeby nie zasnąć!!! Z poczucia obowiązku trwałam jednak w tym korpo latami. Poza tym myślałam zawsze, że przecież większość ludzi nie znosi swojej pracy, a ja mam taaaakie szczęście, więc powinnam siedzieć cicho.

Wiem, że każda praca może nudzić. Wiem, że w każdej pracy są trudności. Każde zajęcie kiedyś jest nużące. Czytałam kiedyś wywiad z Beyonce, która opowiadała o tym, że sekwencję, która na teledysku trwa kilkanaście sekund, kręcili 6 dni non stop, dzień i noc. Czaisz? 6 dni walania się po piasku w full make upie i wrzynających się w tyłek cekinach? I weź wyglądaj przy tym sexy.

Z tym, że jest różnica w chwilowych okresach, czy poszczególnych zadaniach, które człowieka przerastają, są nudne, albo go do końca nie interesują. Ale każdy z nas ma coś, co kocha robić. I jak bardzo zazdroszczę ludziom, którzy to odnaleźli w młodości! Bo ja sobie nie wybrałam tych studiów, bo interesowało mnie zarządzanie, ani nie dlatego, że mam naturalne cechy lidera. Nie wybierałam pracy, by stała się moją pasją. Nie chodziłam do niej podekscytowana, bo każdy dzień był przygodą, możliwością rozwoju i szansą, a przecież był, ale nie dla mnie! Wybrałam te studia, bo wtedy były modne. Wybrałam uczelnię, bo nie musiałam zdawać kolejnego egzaminu, wystarczyła matma i angielski, które i tak zdawałam na maturze. Poszłam do pracy, która dawała prestiż i pieniądze i była poniekąd wynikiem drogi, którą szłam przez kilka ostatnich lat. I kiedy w końcu tam trafiłam, okazało się, że to nie jest moje miejsce.

Tak naprawdę do całkiem niedawna nie miałam bladego pojęcia kim chcę być jak dorosnę, choć na liczniku już prawie dwa razy zaliczyłam kultową osiemnastkę. Nie miałam zupełnie pomysłu na siebie. Szłam w kierunku, w którym podążali wszyscy. Tyle przez całą szkołę wkuwałam, że w ogóle nie miałam czasu zastanowić się nad swoimi predyspozycjami czy talentem. Interesowałam się dietetyką, ale przez myśl mi nie przyszło, żeby to zainteresowanie przekuć w pracę. Wtedy nie było szaleństwa żywieniowego. Lubiłam pisać, ale przecież jak można z tego wyżyć, a poza tym studia polonistyczne wydawały mi się torturą. Uwielbiałam malować, ale liceum plastyczne wiązało się z mieszkaniem w akademiku w wieku 15 lat, na co nie chcieli zgodzić się rodzice. Kochałam gotować, ale zawód kucharza uważany był za coś gorszego. Najlepiej wychodziły mi prace, które miałam wykonać sama, jak więc miałam dopasować się do 30 osobowego zespołu i pracy w open spejsie? Lubiłam prace, które wymagały wysiłku, ale ich efekt był prawie natychmiastowy. To dlatego, choć pracownikiem korpo byłam beznadziejnym, tak na przykład kelnerką byłam doskonałą. Całkiem dobrze idzie mi też pisanie, ale wiadomo, dopiero się uczę. ?

Absolutnie nie winię za moje życie nikogo, moi rodzice zrobili wszystko, aby zapewnić mi najlepszy start. Takie po prostu były czasy. Wszyscy byliśmy lekko zagubieni, a bycie sobą nie było do końca czymś pożądanym, bo dopiero co wyszliśmy z komunizmu, w którym przecież lepiej było być przeciętnym i się za bardzo nie wychylać poza tłum innych przeciętnych. To dlatego szliśmy na nudne studia, bo one zapewniały dobry zawód. To dlatego braliśmy robotę, której wcale nie lubiliśmy no ale przecież – nie narzekaj, pracujesz w klimatyzowanym biurze, w białej koszuli, a mogłabyś na kasie w markecie. Tak, jakby praca na kasie w markecie była najgorszym, co mogłoby mi się w życiu przydarzyć (a każdy wie, że przecież najgorsze, co nam się może przydarzyć, to głupi mąż)! 

Nie żałuję swoich wyborów. Gdybym nie dostała się do tego liceum, nie nauczyłabym się tak dobrze angielskiego. Gdybym nie poszła na AGH, nie poznałabym w akademiku starszych koleżanek, które zakochały się w Nowym Jorku i namówiły mnie na wyjazd. To pod koniec dziekanki poznałam mojego dzisiaj męża i ojca moich dzieci. To w tej amerykańskiej korporacji poznałam moją bratnią duszę. To właśnie wtedy, kiedy z nudów miałam ochotę sobie włożyć ołówek do oka, rozpoczęła się nasza przyjaźń. I w końcu, gdybym po prawie 10 latach męczarni nie postanowiła, że czas rzucić to w pierony, nie byłoby mnie tutaj.

Zmarnowałam jednak wiele lat na poszukiwanie siebie, które to poszukiwania mogłam zacząć zamiast wkuwać całki. Mogłam romans z pisaniem rozpocząć wcześniej. Mogłam rozwinąć swoje kulinarne zdolności, zamiast na studiach podyplomowych przerabiać przypadek sukcesu Anity Roddick, założycielki Body Shop. Mogłam, mogłam, mogłam. Mogłam, ale nie miałam na to wszystko czasu, bo wkuwałam jak szalona. Uczyłam się o morenach, żeby z gegry mieć szóstkę. Teraz nie wiem po co.

Nasze dzieci mają jednak możliwości wszechstronnego rozwoju. I pierwszy raz w naszych czasach mogą naprawdę być, kim chcą. Nie chcę w podobny sposób „zmarnować” życia swoim dzieciom, w jaki zmarnowałam swoje wcześniejsze lata. Jeśli będą chciały się uczyć, będę zachęcać, będę wozić na korki, będę kupować książki, będę po nocy donosić wkuwającym energetyzujące przekąski i parzyć kawkę. Ale jeśli zauważę, że coś staje się ważniejsze, o oceny nie będę suszyła głowy. Bo dla mnie nie są koniecznością i wiem doskonale, że oceny to nie wszystko.

Nie wiem nawet gdzie są moje świadectwa z paskiem. Wiem za to, gdzie jest indeks, który sobie zostawiłam na pamiątkę. Jest w nim 5 pał z rachunkowości. I do teraz pamiętam wyjazd na narty, który zaczął się od mojego dostatecznego z egzaminu ostatniej szansy, po tych 5 pałach. Info dostałam w autobusie, już na włoskiej granicy. To się nazywa dolce vita! No i do teraz mówię mężowi, żeby sobie swój budżet domowy schował, bo ja z rachunków jestem dość kiepska, na co nawet mam papier!

Ale i tak największym dowcipem w naszym domu jest za każdym razem moje stwierdzenie, że przecież ja mam tytuł nie tylko magistra, ale i inżyniera. Nie wiem, dlaczego, ale mąż zawsze wtedy reaguje histerycznym śmiechem. No cóż, pewnie ma to coś związek z moim opowieściami o maszynoznawstwie, na którym na egzamin rysunek techniczny robili nam chłopcy z akademika, o którym kumpelka pieszczotliwie mówiła, że straszy w nim chuj.em. Otóż pan profesor na egzaminie zamknął za nami dwoma niewinnymi owieczkami drzwi do gabinetu, wyciągnął po papierosie i w tej jakże relaksującej atmosferze zaproponował nam układ nie do odrzucenia. Dziewczyny, przecież ja wiem, że nie ma wała, żebyście to Wy same narysowały ten rysunek, zaczyna. Ja i może jestem stary, ale nie głupi. Ale za chęci i całokształt semestru, za obecność, kolokwia, aktywnośc, dam Wam to zaliczenie jak odpowiecie mi na jedno pytanie. I padło to pytanie. „Co przedstawia ten rysunek”? Nie wiedziałyśmy. Bo my tak bardzo zajęłyśmy się wkuwaniem na pamięć symboli na tym pieprzonym rysunku, że nawet nie zadałyśmy sobie trudu, żeby się dowiedzieć czy wykombinować, że na tym rysunku to nie jest jakiś wehikuł czasu, a przekrój przenośnika taśmowego, czyli, na chłopski rozum, tej taśmy, na której w Biedrze czy innym Lidlu kładziesz sobie zakupy. Żenuła.

I właśnie to chcę dziś napisać. Oceny to nie wszystko.

Uczmy dzieci radzenia sobie w życiu. Uczmy wiedzy „ulicznej”. Uczmy samodzielności. Uczmy logicznego myślenia. Uczmy równości i szacunku do drugiego człowieka. Ćwiczmy uważność. Poróżujmy, pokazujmy świat i możliwości, jakie nam daje. Dajmy czas na rozwój talentów, które mogą prowadzić w przyszłości do zawodu, który przyniesie satysfakcję. Uczmy dzieci kreatywności i wychodzenia poza sztywne ramy. Uczmy własnego zdania. Uczmy dzieci walki. Również o siebie.

Niech ważne będzie poświęcenie tych młodzieńczych lat naszych dzieciaków na rozwój osobowości, na popychanie w kierunkach, w których wykażą upór i ciekawość. Z tej fascynacji może urodzić się coś wspaniałego, co da naszym dzieciom szczęście i spełnienie. Niestety, jestem kolejnym przykładem na to, że paski, szóstki, dyplomy tak naprawdę nic nie dają. Na pewno nie są gwarantem szczęścia i powodzenia. I pomimo szóstki z geografii muszę się zastanowić, co jest stolicą Portugalii. Mimo piątki z historii, muszę sprawdzać, kiedy było Powstanie Warszawskie. Bo ja to wykułam na tę piątkę, w ogóle mnie to nie interesowało. I jak wykułam, tak zapomniałam. Natomiast spytaj mnie o przepis na szarlotkę. Podam z pamięci trzy różne wersje. Bo tej szarlotki uczyłam się dla siebie, z pasji do gotowanie, nie na ocenę.

Mówi się, że dzieci wychowuje się w taki sposób, aby w jakiś sposób zrekompensować sobie braki własnego dzieciństwa. Możliwe. Ja właśnie tak to widzę. Rozumiem pęd do wiedzy i ambicje, aby naszemu dziecku zapewnić coś, czego sami nie mieliśmy. Współczuję jednak tym, którzy za cenę pasków nie spędzają z dzieckiem w ogóle czasu, umierają ze zmęczenia wożąc je na dodatkowe zajęcia, wyżywają się za czwórkę, wykłócają się o punkt na teście. Napisałabym chętnie, że przecież nie z każdego dziecka będzie Einstein. Ale, zważywszy na to, że Einstein uważany był w szkole za wyjątkowo tępego ucznia, to chyba kiepski argument.

Bardzo potrzebujemy ludzi przeciętnych, choć normalność stała się towarem deficytowym, a wszyscy uwierzyliśmy, że jesteśmy wyjątkowi. Jest tak, ale dla każdego oznaczać to będzie zupełnie co innego i to właśnie jest w życiu najpiękniejsze. Wcale nie uważam, że aby być wartościową osobą, trzeba czytać na potęgę książki, mieć świadectwo z paskiem, mówić w obcym języku, podróżować czy iść na studia. To schematy, które naprawdę przestają mieć znaczenie w dorosłym życiu. I na pewno te rzeczy nie zapewnią szczęścia. Przynajmniej nie każdemu. Ja na przykład na studia moje dzieci będę namawiać nie dlatego, że są furtką do kariery i sukcesu, bo nie są, a dlatego, że to mogą być najfajniejsze lata ich życia, kiedy w końcu starzy dadzą im spokój, a jeszcze nie zabiorą im go dzieci, szefowie i małżonek. ?

I jeśli Twoje dziecko za kilka dni przyniesie do domu kiepskie świadectwo, może trzeba wyciągnąć z tego wnioski. Oceny to nie wszystko. Każdy człowiek ma swoje indywidualne predyspozycje i talenty. Może warto poświęcić wakacje na poszukanie ich we własnym dziecku i rozwijanie ich w roku szkolnym 2019/2020?

Zdjęcie: Karolina Misztal/REPORTER/East News.

  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Zapisz się do Newslettera. Dzięki temu prosto na swoją skrzynkę dostaniesz info o nowościach i będziesz zawsze na bieżąco.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i plaży.