Nie wiesz jak ogarnąć macierzyństwo? Ja też nie!

Daleka jestem od porad, bo osobiście śmieszą mnie wszyscy rodzice małych dzieci piszący o dzieciach z własnego doświadczenia porady dla innych rodziców. To jakby uczyć innych jak zbudować rakietę, którą jeszcze nie poleciało się w kosmos. Ale teraz, kiedy zamykam etap małych dzieci, mogę napisać coś od siebie. Nie będzie to gotowa recepta, ale na pewno skorzystasz. 

Powiem szczerze, że kiedy zaczynałam pisać bloga, wszystkim się wydawało, że on będzie o trojaczkach. Będę pisała, jak taki kosmos ogarnąć, bo przecież z jednym jest ciężko, a co dopiero ogarnąć trójkę. Z tym, że ja nie wiem nadal jak ogarnąć trojaczki i wydaje mi się, że nie posiadłam żadnej tajemnej wiedzy i każda inna matka poradziłaby sobie równie dobrze. Natomiast wiem, że żyje mi się raczej nieźle, nie czuję się umęczona, a moim życiem nie kieruje kilkulatek. Mam czas na pracę, na hobby, na książkę, na wakacje bez dzieci i na wiele innych rzeczy, które dla innych matek wydają się często nieosiągalne. I było tak od samego początku. Nigdy nie piłam zimnej kawy, moi znajomi wiedzieli jak wyglądam, nie zrezygnowałam z siłowni i codziennie myłam włosy. 

Tak sobie obserwuję jedną mamę, którą podglądam od lat, a która niedawno urodziła. Nie wychodzi z domu, nie śpi po nocach, nie robi właściwie nic, drży przed samotnym spacerem, taki egzemplarz jej się trafił. Zawsze zazdrościłam przeżycia macierzyństwa pojedynczego, ale jak patrzę na takie przejścia z jednym dzieckiem, to myślę, że u mnie wiele rzeczy się nie wydarzyło, bo zwyczajnie NIE MOGŁY SIĘ WYDARZYĆ. Nie dlatego, że ja byłam jakaś mądrzejsza, czy bardziej zaradna od tej mamy, którą podglądam dziś. Po prostu nie miałam innego wyjścia. 

Nie mogłam nie spać zupełnie w nocy, bo po całym dniu z trójką dzieci byłam wykończona, potrzebowałam masę energii, a kiedy jej brakowało, dzień był kiepski, a ja wypadałam z rutyny.  Możliwe więc, że kiedy moje dzieci były przebrane i nakarmione, ja spałam i nawet jeśli zdarzyło im się przebudzić, ja byłam tego nieświadoma. Nie karmiłam dzieci na żądanie (do teraz tego nie robię), bardzo szybko załapały tryb karmienia co 3h, jak w szpitalu. Nie mogło być inaczej, bo zwyczajnie bym się przewróciła z wycieńczenia. 

Kiedy moje dzieci spały, ja też często spałam! Czas sprzątania i gotowania zostawiałam na momenty, kiedy moje dzieci buszowały po macie, albo w łóżeczku zachwycały się własnymi stopami, wcale nie byłam im potrzebna non stop. Kiedy spały, ja też odpoczywałam. Drzemka to była moja przerwa. 

Drugą przerwą był spacer. Musiałam chodzić z dziećmi sama na spacery, bo chciałam, żeby usnęły, a to była najprostsza i najszybsza metoda. Chodziłam więc codziennie, nawet jak było buro i minus pięć. Gapiłam się w dal, czytałam, piłam kawę, gadałam przez telefon. 

Nie mogłam cały dzień mieć dziecka na ręce, bo jak? Wszystkie trzy? Odkładałam więc dzieci do łóżeczka, do wózka, do kojca, a sama jechałam z koksem. Albo zajmowałam się kolejnym dzieckiem, albo obiadem, albo pomalowaniem paznokci! Bo to, że urodziłam, nie oznaczało wcale, że miałam ochotę zamienić się w dzikuskę przywiązaną do wyparzacza butelek. 

Od początku pamiętałam o sobie. Ja urodziłam w wieku 32 lat, miałam komfortowe życie i dzieci zaprosiłam do niego, aby to życie było jeszcze pełniejsze, jeszcze piękniejsze, jeszcze fajniejsze, a nie po to, żeby zamieniło się w koszmar. Siłą rzeczy wszyscy musieliśmy przystosować się do nowego trybu życia, dzieci też! Nie reagowałam na każde kwiknięcie, bo nie byłam w stanie. 

Chodziłam na skróty, o panie, jak bardzo chodziłam na skróty. To dla mnie wynaleziono słoiczki, wielkie zamrażalki i sklepy internetowe! Wiele rzeczy robiłam wieczorem, już wspólnie, we dwoje. Bywało, że jedno myło gary jeszcze ze śniadania, drugie wieszało kolejne pranie. Nie udało się ugotować? Jedliśmy kanapki, zamrożone w razie w danie lub zamawialiśmy obiad na telefon. Chcieliśmy jak najlepiej przeżyć ten czas, choć bywało, że podłoga była brudna, a my trzeci dzień jedliśmy pomidorową zupę. Stary notorycznie miał okazję doświadczać przywileju “siedzenia w domu z dziećmi”, więc nigdy nie pytał, co ja robiłam cały dzień, że gary ze śniadania jeszcze w zlewie o 19, tylko od progu zrzucał marynarę i zakasywał rękawy. Wychodziłam zawsze z założenia naszych babć, które powtarzały: robota nie ch.j, może stać cały dzień. 

Moje dzieci mają ojca, a ten ojciec ma dzieci, a nie tylko garnitur, karierę a z dziećmi tyle wspólnego co ładne profilowe na Fejsie. Wiele rzeczy robi lepiej niż ja i możliwe, że w ogóle jest lepszym niż ja rodzicem. Nie boję się tego codziennie wykorzystywać. W końcu oboje weszliśmy w ten projekt. Razem, na dobre i na złe i na rotawirus też. 

Umiałam wyciszyć oczekiwania innych, zawsze, kiedy ktoś, nawet bliski, chciał się wtrącić, pytałam ile zestawów trojaczków wychował. I delikwent milkł. Mamie i teściowej regularnie pozwalałam się wykazać przy dzieciach, więc oprócz pomocy, dobrego słowa i podziwu, słowa krytyki nie słyszałam. Nie miałam na tym etapie wyrzutów sumienia, nie słuchałam złotych rad. Wszystkie nie działały!

Nie czytałam wielu popularnych poradników, nie wierzyłam w żadne metody, nic przy trojaczkach nie działało. Musiałam wymyślać swoje. W większości działają. Po mojemu. I zawsze tak jest, bo każde dziecko jest inne, każda rodzina inna, a poradniki są ogólne. Mogą pomóc, mogą zaszkodzić, dziecka za Ciebie nie wychowują. 

Kiedy ktoś oferował pomoc, brałam! Nawet wtedy, kiedy była ona krótka i mało istotna. Wtedy gotowa byłam nawet zgodzić się, żeby ktoś za mnie poodkurzał w domu, nie miałam na to siły, wcale nie było mi wstyd. Brałam zupę ugotowaną przez babcię i spacer, na który zabrała dzieci koleżanka. Ty też bierz, nie krępuj się w ogóle. 

Do nikogo się nie porównywałam, bo wiem, że jestem limitowaną edycją. I moje dzieci też. Porównywać się po to, żeby się zdołować? Po co? Porównywać się po to, żeby stwierdzić, że komuś jest jeszcze gorzej? Po co? 

Zawsze znajdowałam czas dla siebie. Chodziłam na siłownię, randki z mężem, na zakupy i do kina. Sama. Bez skrupułów i żadnych wyrzutów. Większość czasu spędzałam w domu, w którym bywało, że wydawało mi się, że zwariuję. Musiałam wyjść! Kocham moje dzieci jeszcze bardziej, kiedy mnie z nimi nie ma. Mogę wtedy docenić to, co mam i jak bardzo nic mnie nie musi omijać, bo ja wszystko mam. Mam te moje małe cuda. 

A teraz, kiedy bezpowrotnie żegnam czas małych dzieci w domu, uczę się, że moje dzieci w nosie mają drogie wczasy, porządek, wypasione ciuchy, czy mój awans. Moje dzieci chcą mnie, zakochanej w nich po uszy, słuchającej nawet tych słów, które głośno nie zostają powiedziane. I nawet jeśli będziemy razem czytać tę samą książkę 15 raz, albo jeździć na rolkach po tym samym co zawsze parku, o ten wspólny czas chodzi. I tak naprawdę tylko o to. Z tego czasu rodzi się uważność, wsparcie i cierpliwość. W obie strony. Nadal chcę grać w swoim życiu główną rolę, nawet jeśli dla kogoś to szczyt egoizmu, ja uważam, że życie mam jedno, a macierzyństwo to zbyt poważne zadanie, aby brać je śmiertelnie poważnie. Potrzebny jest dystans i dobry humor.

I tak naprawdę nic więcej nie jest ważne. To, czy mieścisz się w te dżinsy z liceum pięć minut po porodzie, to czy chustujesz, masz cztery nianie, złotą kołyskę, a na dzielni tytuł matki roku. To się nie liczy. Każda z nas jest najlepszą matką, bo matka jest tylko jedna i jedynym naszym zmartwieniem nie powinien być obiad, opinia ciotki Haliny, czy czapeczka w pochmurny dzień, a to, żeby nasze dziecko kiedyś z tego krótkiego czasu, jaki mamy razem, nie musiało się leczyć.