Klątwa dużych rodzin.

Mam taką rozkminkę ostatnio, w sumie dość smutną, a dotyczy ona dużych rodzin. A właściwie czegoś jak klątwa dużych rodzin. Oczywiście wiem, że jest dużo plusów, jako jedynaczka czuję czasami brak rodzeństwa. Niestety optymalnie patrząc na świat, uważam, że rodziny wielodzietne przynoszą więcej swoim dzieciom krzywdy, niż dobra.

Już wyjaśniam, zanim spalicie mnie na stosie. Otóż mam trójkę dzieci. Nie do końca z wyboru, bo urodziłam trojaczki. Nie miałam więc świadomie wpływu na ilość tych moich dzieci. Ot, z dnia na dzień, od zera, dostałam w pakiecie od razu trójkę. Nie wiem jakie są plusy, może poza tym, że w ciąży, którą przeszłam jak ciężką chorobę, byłam jednak tylko raz, za to doskonale wiem, jakie są minusy. I choć całe życie staram się widzieć szklankę do połowy pełną, przekuwam niepowodzenia w naukę, a deszcz tłumaczę sobie tym, że przynajmniej ogródka podlewać nie trzeba, nie da się ukryć, że trojaczki to lot w Kosmos. Nie dla każdego. Od kosztów, które natychmiast, od pierwszego dnia, są astronomiczne, po wysiłek razy trzy, przez niewyspanie i dolegliwości też razy trzy. To trzech małych pacjentów z zapaleniem oskrzeli w domu, trzech zaspanych przedszkolaków za pięć ósma rano, to trzy bunty dwulatka, trzy rowerki, trzy pary nart, to w końcu trzy nigdy niezamykające się buzie, trzy razy więcej maaaamoooo i trzy zadania domowe. Miłości też oczywiście razy trzy, bo inaczej to nie wiem jak dałabym radę.

Te wszystkie jednak rzeczy, które skrótowo ujęłam w jednym zdaniu, a przecież jest ich całe morze (ze szczególnymi pozdrowieniami dla rotawirusa, który nawiedził nas już kilkukrotnie), to rzeczy mało ważne. Wszystkie dzieci są wymagające, a macierzyństwo to trudne zadanie, czy masz jedno czy trójkę. To wszystko da się ogarnąć, zorganizować, logistycznie poukładać, zaplanować, jakoś podzielić między siebie, włączyć dalszą rodzinę, delegować co się da.

Jest jednak jedna rzecz, która spędza mi sen z powiek, często zajmuje moje myśli i bardzo mnie smuci. Nie mam dla swoich dzieci tyle czasu, ile bym chciała. Moje dzieci nigdy nie mają dla siebie obojga rodziców. Nigdy się to nie zdarzyło, pomiędzy na palcach jednej ręki liczonymi okazjami, kiedy były z różnych powodów w szpitalu. Codziennie budzę się z myślą i planem na spędzenie chociaż chwili z każdym z osobna, ale wcale nie codziennie się to udaje.

Obserwuje z daleka kilka takich rodzin, w których rodzi się piąte, szóste dziecko, czytam komentarze pochwalne, peany na cześć rodziców, a potem myślę, że chyba ze mną jest coś nie tak, bo dla mnie jest to skrajny i niewytłumaczalny egoizm chyba. Jakaś moda, dziwny styl życia, potrzeba prokreacji do ósmej potęgi. Nie wiem jak to nazwać. Bo przecież te dzieci nie mają ani chwili z rodzicem. I niech mi nikt nie próbuje wmówić, że jest inaczej. Nawet jeśli ta matka nic poza opiekowaniem się rodziną nie robi, samo zaopatrzenie lodówki, gotowanie, sprzątanie i pranie zajmują jej pół dnia. W rzeczywistości zajmuje to więcej czasu, bo przecież i tych czynności jest dużo więcej, ale jestem łaskawa i zakładam, że im mniej czasu, tym człowiek jest bardziej zorganizowany.

Chciałabym przeczytać, usłyszeć i nauczyć się jak one to robią? W jaki sposób wydłubują z każdego dnia te chwile, aby pobyć z każdym dzieckiem z osobna, bo moja trójka jest tego stęskniona bardzo, a nam często nie udaje się to na tyle, aby ich swoją obecnością nasycić.

Mnie ten temat dołuje, bo widzę, jak bardzo moja relacja z dziećmi jest inna, kiedy jesteśmy we dwójkę. Widzę, jak wiele mogę w tłumie, w jakim jesteśmy najczęściej, przeoczyć. Widzę, jak dzieci w cztery oczy się otwierają, czego nie ma, kiedy jesteśmy wszyscy razem i panuje ten radosny, ale jednak hałas. I ubolewam, kiedy tych wspólnych chwil mam mniej. Kiedy moja uwaga jest rozproszona, bo dzieci trójka, a gdzie mąż, a gdzie moje potrzeby, a inni ludzie w tym życiu?

Ciężko mi jest więc klaskać na tę dziwną modę rodzenia dzieci na potęgę, wykorzystywania starszych do opieki nad młodszymi, do chwalenia się butami, które zdziera trzecie z kolei dziecko. Ktoś powie, że to jest nieważne, najważniejsze więzi, rodzina. Możliwe. Z tym, że w swoim środowisku mam najwięcej osób, które długimi latami nie znosiły swojego młodszego rodzeństwa, które było im kulą u nogi. Osób, które wyszły z dużych domów z absolutnie zerowym związkiem z matką, która była ciągle nieobecna, bo zawsze w domu było małe dziecko, które bardziej wymagało opieki, udziału ojca nie pamiętają, pracował długie godziny, a jak wracał, spał. Osób, które mówią otwarcie – czułam się całą szkołę gorsza, bo chodziłam w cerowanych ciuchach po siostrach i marzyłam o czymś tylko dla mnie, czym nie będę musiała się z nikim dzielić.

Chętnie poznam opinię osób, które świadomie zdecydowały się na wielodzietne rodziny, takie gdzie dzieci jest więcej niż trójka. Jak to robicie? Skąd macie czas? Czy nie spędza Wam to snu z powiek, że nie macie dla swoich dzieci czasu, czyli czegoś, czego najbardziej od Was potrzebują?  Czegoś, czego nigdy i niczym nie da się zastąpić?

Chętnie się tego nauczę, pomóżcie.

Photo by Ben Wicks on Unsplash