
Koniec świata, o jakim nie piszą w książkach, to moja Australia, widziana oczami cudzoziemca. Kiedy myślisz „Australia” widzisz pewnie misia koalę, kangura, słynny most w kształcie wieszaka i Operę, która wygląda jak fale. Może nawet masz świadomość Aborygenów, buszu, najlepszego na świecie Shiraz, czy groźnych zwierząt, które zamieszkują ten kontynent na końcu świata. Ja już trochę znam Australię i moje jej postrzeganie trochę się różni od obrazka w przewodniku.
Życie pozmieniało moje priorytety, a co za tym idzie, upodobania. Kiedyś uwielbiałam wielkie, modne hotele, wylegiwanie się całymi dniami na plaży, po to, żeby popołudniu się przespać, odpocząć od nadmiaru drinków z parasolką i ruszyć w tłum turystów, zaprezentować złotą opaleniznę do pary z modnymi ciuchami. Już mnie to nie kręci, a przynajmniej nie szukam tego świadomie. Teraz najbardziej lubię wakacje spędzać z daleka od tłumów. Kiedy tylko mogę, wybieram ciszę i spokój. Szczególnie na te krótsze, tygodniowe wakacje. Wracam potem do miasta i naprawdę czuję, że wyjechałam i naładowałam baterie. Niestety nie zawsze się to udaje, bo mając dzieci w wieku szkolnym, wyjeżdżam teraz w najpopularniejszych terminach.
I tak było tym razem. Skończył się trzeci semestr szkoły i nastały dwa tygodnie przerwy przed kolejnym. Kierunek, który wybraliśmy, 430 kilometrów na południe od Perth, nie jest pożądaną przez lokalesów miejscówką poza sezonem letnim. Nas deszcz ani prognozowane 15 stopni nie zniechęciło, bo przecież człowiek już nieraz był nad Bałtykiem i choć w środku lata, spacerował w puchówce i przytulał się wieczorami do farelki.
Zachodnia Australia, czyli stan, w którym obecnie mieszkamy, jest ogromny. Jego powierzchnia to prawie 8 razy powierzchnia Polski! Nic więc dziwnego, że wyjechaliśmy z Perth ciepłą wiosną, żeby zastać późną jesień na południu. Celem naszej wyprawy stało się Albany, malutka mieścinka, teraz głównie obiekt turystyczny i Denmark – jeszcze mniejsza, ale równie piękna turystyczna plamka na mapie.
Ten wyjazd był strzałem w dziesiątkę. Najbardziej zachwyciły nas krajobrazy, krystalicznie czysta woda i horyzont, nie zaburzony przez wieżowce, samochody i tłumy. Po prostu cisza. Uwielbiam te małe australijskie wioski, bo po prostu już nie ma wiele takich miejsc na świecie. Lubię takie wakacje, gdzie słyszysz własne myśli, nie masz dostępu do sieci i gdzie nie sięgniesz wzrokiem zachwyca Cię albo zieleń albo błękit. Takie jest zresztą hasło tego regionu – tam, “gdzie zieleń spotyka błękit”.
Lubię zobaczyć, jak rośnie wino, usłyszeć jego historię i dowiedzieć się, że te nuty, które wyczuwam z każdym łykiem, to wynik magicznej mieszanki tej gleby, nachylenia zbocza i wiatru, który tutaj najsilniej wieje zimą i pomaga winogronom nabrać charakterystycznego smaku. Lubię zobaczyć pszczoły, które wyprodukowały miód, który potem codziennie jem na śniadanie. Lubię poznać ludzi, którzy produkują z lokalnego mleka lody i krówki. Duma ich rozpiera. Taka duma, że mogą coś stworzyć z pracy własnych rąk, a potem Twoje dziecko mówi „to jest najpyszniejsze”. Lubię w wakacje pochodzić sobie w piżamie i zapomnieć się uczesać. Lubię nie myśleć o diecie i zjeść lokalny przysmak – świeżo złowioną na tej plaży rybę i frytki, które strugają panie w kuchni. Lubię biegać w ciszy poranka. Padał codziennie deszcz i choć zwykle jest dla mnie mentalną przeszkodą nie do pokonania, tutaj mnie nie powstrzymywał. Bieg w deszczu, w lesie, z oceanem w tle, był nowym przeżyciem.
A co podobało się dzieciom? Najbardziej zbieranie robaków, na które się załapaliśmy w Dolinie Gigantów. Pani przewodnik rozdała dzieciom łopatki, słoiczki ze szkłem powiększającym i nakazała poszukać żyjątek, o których potem zrobiła bardzo ciekawą lekcję na temat ich roli w tamtejszym ekosystemie. Na drugim miejscu według dzieci uplasowały się zwierzęta. W naszym ośrodku mieszkały krowy i alpaki, które mogliśmy karmić, a sąsiadami było ogromne stado kangurów. I choć nie złapaliśmy nawet starego glona, dzieciom spodobało się wędkowanie.
Z największych atrakcji zwiedziliśmy Amity – pierwszy bryg, który przywiózł do Albany białego człowieka i sąsiadujące z nim więzienie (dzieci były w lekkim szoku, my chyba bardziej, bo w tym więzieniu swoją niedolę spędzał Kuba Rozpruwacz). Przespacerowaliśmy się koronami cudnych eukaliptusów w Dolinie Gigantów kładką zawieszoną 40 metrów nad ziemią, która podobno jest najbezpieczniejszą tego typu kładką na świecie. Widzieliśmy bazę wielorybniczą, która była najdłużej czynnym miejscem mordu wielorybów na półkuli południowej. Okropne miejsce, choć warto zwiedzić, żeby się zastanowić nad przemianami, jakie zaszły w nowoczesnym świecie. W sumie, kiedy usłyszałam „baza wielorybnicza”, nie sądziłam, że zobaczę miejsce pogromu, a bardziej jakieś binokle do podziwiania tych olbrzymów, które akurat w tym czasie się tutaj ukazują. No cóż, podróże kształcą.
Wróciliśmy, a ja postanowiłam to tutaj pokazać. Fajnie jest wyjeżdżać lokalnie. Fajnie jest pobyć z bliskimi i posłuchać ciszy. Możliwe, że uda się wtedy usłyszeć coś, co zwykle zagłusza szalone tornado codzienności. Fajnie jest też od czasu do czasu przejrzeć 1000 zdjęć i wybrać 100, które trafią do rodzinnego albumu. Stanowczo za rzadko to robię, a to przecież cudna pamiątka.
Zawsze będę powtarzać, że najpiękniejsze w Australii jest niebo. I żeby go zobaczyć, warto się tutaj znaleźć. I kiedy już odwiedzisz wszystkie popularne zabytki, musisz koniecznie wybrać się poza ubite ścieżki. Zobaczysz wtedy, dlaczego dla wielu osób Australia to raj. Zobaczysz koniec świata, o jakim nie piszą w książkach.
P.S. Strasznie dawno nie publikowałam takiego postu. Mam nadzieję, że uda mi się pokazać Ci kawałek naszego świata i choć na chwilę przenieść Cię do błękitnej, dzikiej, nieodkrytej Australii.