Jeden dzień z życia matki. Czyli dzisiejszy dzień sponsoruje słowo k…a.
Wpadam do przedszkola, oczywiście jak zwykle ciągnę za sobą jedno w rewelacyjnym humorze, podskakujące jak jo-jo, drugie mniejsze wcielenie Edzi Górniak narzekające na ból… paznokcia, trzecie na nie. Takie nie, co pada nawet w odpowiedzi na pytanie jak masz na imię. Mamusia się spieszy kochanie. Nie!!
Wpadam do tego przedszkola, siadam na ławeczce, na której nigdy żaden dorosły tyłek nie miał prawa się zmieścić, składam się jak ludzik lego, upocona, buty pomagam zapiąć i wtedy właśnie widzę. Widzę to wyraźnie. Owoce. Wszystkie dzieci mają owoce, bo przecież sałatkę owocową w środku zimy trzeba zrobić. K…a! Zapomniałam! Pamiętałam, pamiętałam jeszcze trzy dni temu, no ale zapomniałam.
Pędem do samochodu, sto kilometrów na godzinę do najbliższego sklepu kupuję pomarańczę pamiętającą te kubańskie, za komuny na święta na każdym stole, co to nam wciskali, że słodkie inaczej, banana, jakieś jabłko. Przedzieram się przez korki, wpadam do sali, podaję dziecku moje zdobycze, cała dumna i blada. I wtedy znowu widzę. Widzę to wyraźnie. Inne dzieci mają owoce rodem z eksportu z Brazylii. K…a! Czego tam nie ma. Jakieś kulki z czerwonymi pestkami w środku, małe włochate, żółte niby śliwki, ale ze zeschniętymi liśćmi na górze. To można jeść? Na szczęście moje dziecko mówi na to wszystko fuj, blee, dla podkreślenia efektu dodając jeszcze po angielsku yuk! i ochoczo zabiera się za obieranie swojskiego banana. Uff.
Jadę w duchu porażki do galerii. Może w końcu kupię coś egzotycznego, żeby dzieci poznały nowe smaki, skoro już w przedszkolu się naoglądały. Dzwoni koleżanka, z tych, co to nadal o dzieciach myśli, że są zawsze miłe, słodkie, niewinne. Nie wie, że puszczają bąki, jedzą kozy, z toalety krzyczą mama kupa i jak budzą się o 5 rano w sobotę, są winne. Oj, jak bardzo są winne! Dzwoni, opowiada przez 15 minut o zakupach w Paryżu i co się dzieje na mieście przez weekend. I nagle pyta, no a wy, co tam będziecie porabiać. I ja, kobieta z dwoma fakultetami i zagramanicznymi studiami podyplomowymi robionymi za grube dolce, władająca przynajmniej dwoma językami i trochę łaciną, nagle zdaję sobie sprawę, że nie mam nic do powiedzenia. K…a! Weekend? Co ja będę robić? Pustka. Papka. Rozmoknięta rolka papieru toaletowego małymi rączkami wepchnięta na siłę do kibla. Tak wygląda mój mózg. Bla bla bla. Piiiiiiiiip. Gdyby mnie spytała, jak się usypia pięciolatka, to ja jej chętnie kilkugodzinny wykład zafunduję. Ale weekend? Co to jest weekend? Nie znam.
W galerii zaczepia mnie pani. Promo jest, na krem, do twarzy. Pani zachęca, na zmarszczki, na stres. Ooooo, nadstawiam uszy. To chyba coś dla mnie. Mówię tej bogu ducha winnej panience, że jeśli ma krem, który pomoże usunąć z mojej twarzy zmęczenie ostatnich pięciu lat, to chętnie wezmę. Trzy od razu i będę go nawet na noc jadła. Nie ma, proszę pani, na to rzeczywiście najlepiej pomaga sen, hi hi hi. Na moje spojrzenie milknie hi hi hi. Chyba, bąka. K…a! No przecież mówię, że wiem, czego mi trzeba! Kiwam głową, sama zobaczysz, myślę, sama zobaczysz. Karma to suka.
Z galerii wypadam z kubkiem gorącej kawy. Tak, to na pewno mi pomoże. Akurat jest za darmo w maku, to na pewno dla mam taki gest dobroci. Piję kawkę, lekko się uspokajam, wyję sobie do radia, w końcu dzieci z tyłu nie krzyczą „mamo, nie śpiewaj”, kiedy facet przede mną, w szczerym polu, nagle hamuje. K…a! Kawę mam nawet w butach. Na włosach. Na rzęsach. Na fotelu. W torebce. Jest wszędzie. Mokry mam nawet stanik. Zatrzymuję się koło debila, patrzy na mnie jakby właśnie zobaczył własną śmierć i bąka… proszę pani, pedały mi się pomyliły… K…a!!!
Czekam na zakupy on-line, mają być między 11 a 13. Jest za piętnaście jedenasta, ale muszę przecież koniecznie wskoczyć pod prysznic i zmyć z siebie tę cholerną kawę. Zawsze są spóźnieni, więc nie ma szans, żeby dziś byli na czas. Podśpiewuję sobie właśnie, rycząc „Królową łez”, kiedy słyszę, że w domu ewidentnie ktoś we wszechświecie mnie nagle potrzebuje. Dzwoni na raz dzwonek do drzwi, domofon i telefon. K…a! Akurat teraz? Oczywiście olewam, kurier swój chłop, zostawi paczki tam, gdzie zawsze, nie pali się przecież. Golę nogi, kiedy dźwięki ewidentnie wskazują na to, że ktokolwiek próbuje się ze mną skontaktować, nie da za wygraną. Z pianą na głowie, jedną nogą ogoloną i k…a! na ustach, podbiegam do telefonu. Nieznany. Halo (k…a tylko w myślach)! Wyćwiczony, wbijany do głowy przez specjalistów od call center, przesłodki głosik, nie zdradzający cienia jakichkolwiek uczuć, informuje mnie, że dostawca czeka już od kilku minut, dzwoni do drzwi i czy byłabym może łaskawie tak miła i może zechciała była otworzyć te drzwi?
W popłochu i w ręczniku otwieram drzwi, licząc na szybką akcję. A tu wpada gawędziarz z 48 zamiennikami. Chciałabym bardzo poznać kogoś, kto pakuje zakupy w brytyjskim supermarkecie dostarczającym zakupy on-line z co na końcu. w nazwie. Chciałabym się dowiedzieć, co ten ktoś bierze i gdzie to kupuje. Bo zamawiam na przykład makaron nitki (dla typowej polskiej rodziny na niedzielny obiad oczywiście). Akurat nie ma tego, który zamówiłam, więc pan mi wręcza makaron… na lazanię! K…a! Że co? Co ja niby sobie mam z tym zrobić? Pociąć nożyczkami na nitki?
Obiad dziś będzie dwudaniowy, z deserem. A co, niech wiedzą, że matka też ma gest, że potrafi coś wyczarować. Zupka, jakiś makaron. Zestaw największych hitów, robię z zamkniętymi oczami. Na deser będą babeczki. Na wypasie, nie jakieś eko sreko, tylko prawdziwy biały cukier, lukier nawet, a w środku krem z bitej śmietany i czekolada. Użyję śmietany 30%, zawsze to jakieś 6% mniej tłuszczu. Jak szaleć, to szaleć. Wysyłam fotę do męża. Fiu, fiu, będzie się działo.
Pierwsza trudność pojawia się na samym początku. W przepisie jest wyraźnie napisane, że ciasto ma wyrosnąć. Że po 20 minutach powinno zacząć puchnąć. Moje ni w ząb, nie słucha. W lekkiej panice, wertuję doktora googla. Jak nie chce wyrosnąć, możesz mu pomóc. Ciepła kąpiel wodna, na start. Ni wała. Kąpiel jest już we wrzątku, a ciasto ani myśli się ruszyć. Robię jeszcze raz, jeszcze raz studiuję dokładnie przepis. Nic. Null. Zero. Nie rośnie. Jeszcze raz próbuję. I jeszcze raz. W końcu robi się tak późno, że rezygnuję.
Z wywieszonym jęzorem lecę do przedszkola. Jedno nadal myśli, że jest diwą i zasiada w czerwonym fotelu The Voice of Poland, drugie nadal skacze jak jo-jo, trzecie wita mnie słowami kupa, dupa. Miodzio. W domu przez trzy godziny trwają igrzyska, walki uliczne i starcia płci. Jedni robią demonstrację, ustawiając przed drzwiami do swojego pokoju czterdzieści plastikowych żołnierzyków, inni udają psa, domagając się kości na obiad, diwa szósty raz zmienia ubranie, bo wszystkie inne dopadła okropna przypadłość – kropla wody przy myciu rąk. Przy siódmym razie teatralnym, drżącym szeptem i ze łzami w oczach informuje, że nie ma już geterków, a jak nie ma, to ona będzie w ogóle chodziła nago.
Odwracam się na moment, pogrzebać w poszukiwaniu przeklętych geterków, kiedy nagle słyszę otwierane drzwi balkonowe. Przeskakuję kondygnację schodów co trzy, ledwo ratując jedynki. Diwa, co najmniej jak Michael Jackson w słynnych scenach hotelowych, stoi przy +3 stopniach zupełnie naga na balkonie i macha do pana koszącego trawę za ogrodzeniem. K…a!
Po kolacji, na pytanie co z tym deserem, co to zapowiedziałam, otwieram czekoladę. K…a! A miało być tak pięknie.
Mam ambitny plan podboju świata, kiedy dzieci usną. Może jakieś winko, może książka, w której od trzech miesięcy jestem na tej samej stronie, może kolejny odcinek Suits. Budzę się zmięta na łóżeczku dla krasnoludka, złożona znowu w klocek lego. Schodzę na dół, patrzę na zegarek. 22.05. K…a! Z planów nici, padam na kanapę.
Jeszcze raz analizuję przyczyny klęski. Pokazuję mężowi przepis, czyta, kiedy ja mówię, że nie rozumiem, że tak robiłam wszystko jak jest napisane, dałam trzy i pół szklanki mąki, kostkę masła, trzy jajka… Na co on dopytuje, ile tej mąki? No mówię, trzy i pół szklanki, bo było napisane między trzy a cztery… Kochanie, ale tu jest napisane 3/4! K…a! To wszystko przez tę papkę w mózgu.
Zaglądam do łazienki. Pranie znowu wyszło z kosza. K…a! Wszystko przez to pieprzone ciasto.
Jeden dzień z życia matki. Ale jutro. Jutro na pewno będzie lepiej, wzdycham.
Jutro kochanie, pamiętasz przecież, wyjeżdżam w delegację na dwa tygodnie, szepce mąż. K…a!
*Tekst był pisany z przymrużeniem oka. Tak naprawdę jestem świętojebliwa i w życiu swoim słowo na k mi przez myśl nie przeszło! A prawdziwym matkom takie dni się nie zdarzają.
Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i
- Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
- Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
- Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
- Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!