Jesteśmy w dupie i ja zaczynam się w niej urządzać.

Niby wiemy to już wszyscy, a jednak powtórzę. Jesteśmy w dupie. Chcę przekuć ten głupi czas w coś dobrego. Siedzę kolejny tydzień raczej głównie w domu, kolejne dni mijają na pracy, ogarnianiu życia rodzinnego i egzystencji w rytmie slow. I zaczynam się urządzać.

W marcu, kwietniu i maju bardzo dobijała mnie sytuacja i doniesienia, wizja ograniczenia wolności, niemocy, chorób, apokalipsy. Człowiek już tak ma, że się przejmuje. Choćby nawet bardzo nie chciał, przejmuje się tym, co go otacza, a już najbardziej rzeczami, na które ma niewielki wpływ. Choć przecież powinno być zupełnie na odwrót. Sama przecież od lat to głoszę. Inaczej jednak mądrzy się człowiek kiedy wszystko może, a zupełnie inaczej, kiedy nie może nic i nie bardzo jest w stanie z tym cokolwiek zrobić.

Zweryfikowało się w moim życiu w tym czasie od marca wszystko. Nie chcę nawet wymieniać, co się zmieniło, bo nie wiedziałabym od czego zacząć i na czym skończyć. Praca, przyjaźnie, spojrzenie w przyszłość, więzy rodzinne. Wszystko. W takim zestawieniu priorytety to jakiś mały wycinek, może frazes. Bo jak tu mówić o priorytetach, kiedy do wyboru masz 4 ściany.

W marcu, kwietniu i maju wszyscy remontowali, wydawali książki, sprzątali na potęgę, ćwiczyli, opanowywali kurs japońskiego, zakładali nowy biznes. W skrócie: mieli się zajebiście.

A ja? Nic nowego nie osiągnęłam przez ten czas, nie przeczytałam miliona książek, nie wynalazłam lekarstwa na raka, nie gotowałam skomplikowanych potraw, nie przewróciłam chaty do góry nogami, nawet nie zaczęłam kursu origami. Zmęczyła mnie pornograficzna wręcz produktywność wylewająca się z mediów społecznościowych. 

Ja w tym czasie nie potrafiłam sklecić zdania, skupić się na stronie książki. Nie dość, że dobijała mnie sytuacja na świecie, męczyła niepewność, obawiałam się o biznes, który zbudowałam własnymi rękami, to jeszcze zamieniłam się w ledwo egzystujące warzywko. Nie służył mi dobrze ten czas, w którym sterowana byłam z zewnątrz, jakby bez mojego udziału. Niezbyt dobrze czułam się w życiu, w którym kiedyś grałam główną rolę, a potem ktoś jakby mnie wyciął przy montażu.

Po tej pierwszej paranoi nastąpił jednak jakiś oddech. Ja sama wstałam z kolan. Za namową psychoterapeuty, popłynęłam z falą, nie wbrew. W końcu. Bo przecież od lat moje ekstremalne życie rzuca mnie na linię frontu, a ja walczę. Co jednak wtedy, kiedy gówno można? Ano nic. Można wprowadzić w życie swoje własne ulubione motto.

“Jeśli czegoś nie lubisz – zmień to. Jeśli nie możesz tego zmienić, zmień sposób w jaki to postrzegasz”. (Mary Engelbreit)

I jakoś tak, po kilku miesiącach to do mnie przyszło. Co jeśli okaże się, że taki właśnie jest teraz świat? Co jeśli ten stan jeszcze potrwa? Przecież przez ostatnie 7 miesięcy tak naprawdę niewiele się zmieniło, a jeśli już, to na gorsze. Cholera wie ile to potrwa, więc nie da się dłużej z paszportem w ręce siedzieć pod drzwiami na walizkach.

Urządziłam się w tej czarnej dupie po swojemu. Nie nauczę się japońskiego, origami też średnio mnie interesuje, studiowałam tyle lat, że kolejny dyplom mnie nie interesuje. Porządku w garażu nie zrobię, bo nie zasłużyłam na kolejne kary. Mogę jednak skupić się na rzeczach, które wyjątkowo dobrze mi teraz wychodzą. Chce mi się biegać, to biegam. Chce mi się pisać, to dużo piszę. Odczuwam potrzebę porządku, więc wyprzedam rzeczy, których już nie potrzebuję. Chce mi się gotować, więc w ciągu dwóch miesięcy stworzyłam kulinarnego ebooka (premiera w listopadzie, odsyłam na Instagram po szczegóły https://www.instagram.com/calareszta.pl) Bywa, że nic mi się nie chce, więc w końcu nadrobiłam zaległości w książkach i filmach.

I znowu jest mi dobrze. Zawsze doceniałam małe rzeczy i drobne gesty, ale za bardzo sama wpędziłam się w kołowrotek życia i myślenia muszętambyć. Moje FOMO (skrót od ang. od ang. fear of missing out – strach przed tym, co nas omija. Jest to choroba cywilizacyjna współczesności, która wiąże się z obawą, że coś naprawdę ciekawego i satysfakcjonującego dzieje się bez naszej wiedzy, natomiast inne osoby mogą w tym uczestniczyć) przybrało na sile tak bardzo, że tylko mnie pchało do przodu, a jak już się gdzieś znalazłam, to nijak nie czułam z tego powodu satysfakcji, bo przecież spóźniona już byłam na następnym przystanku.

Przez lata ciągle goniłam się z sobą. Teraz w końcu przestałam. Nie miałam wyjścia, bo często do wyboru miałam ostatnio siedzenie na sofie w salonie, albo siedzenie na krześle w kuchni.

Tak więc siedzę aktualnie na dupie i z tego siedzenia w mojej głowie pojawił się spokój. A ten spokój zrobił miejsce na nowe pomysły, chęci, nabrałam siły. Oddycham głębiej, z pozycji tej kanapy, wcale nie muszę w tym celu wyjeżdżać poza granice mojej wsi. Zrobię sobie kolejne staycation (z ang. połączenie słów stay (zostań) i vacation (wakacje), czyli wakacje „u siebie”) i będę praktykować jakże modne podróże do tu.

Z podroży to w ogóle polecam tę w głąb siebie. Po raz kolejny zanurkowałam w swoje koszmarki, żeby po raz kolejny rozstawić je po kątach i zabronić wychodzić latami. Może, jeśli się uda, tym razem znajdę na nie sposób i zakopię w tej piwnicy, z której już nigdy nie wylezą.

Przez ostatnie miesiące kupiłam sobie dwie rzeczy. Piżamę i bluzę, obie były mi potrzebne. Odbyłam lato bez nowej sukienki i bez nowych sandałów. To chyba pierwsze takie lato w moim życiu. Niby czasami gdzieś tam zaglądam, widzę nowe kiecki, swetry i płaszcze, ale na co mi one, lepiej wydać na książki.

Przestałam zapijać i zajadać smutki. Może przez moment, przez te pierwsze miesiące był to nawet jakiś sposób, ale przecież szczęśliwsza i zdrowsza jestem bez tego, więc ileż można?

Okazuje się też, co wiedziałam od lat, że lepiej mieć dwie, trzy bliskie osoby, które jednak dupy za plecami nie obrobią i życzą Ci dobrze, niż 30 które lubią Cię, bo im pasujesz do jakiegoś profilu.

W pracy aktualnie wyciskam max możliwości, a i tak ciągle jestem na etapie stay hungry (z ang. pozostań głodny). Czuję, że jest mój czas, że jeszcze mało mnie, że mogę więcej. Nie dało się ogarnąć jednego modelu pracy, można ogarnąć inny. Niektóre pomysły nie wypalą, pojawią się nowe. To jest piękne, że cały świat nagle zauważył, że pracować można z domu. I nagle wszyscy do mojej pracy nabrali innego szacunku.

To gówno tak szybko nie minie. Ale przecież i z tym wszyscy sobie poradzimy. Jesteśmy w dupie i musimy się zacząć w niej urządzać. Przez długie miesiące nie byłam koronakrólową, a teraz mogę powiedzieć otwarcie. Staję z tym gównem na ringu i biada mu, skończy się na nokaucie, choć możliwe, że w dalekiej i bolesnej siódmej lub dziewiątej rundzie.

I jeśli Ty też masz wrażenie, że jesteś jedyną, która teraz nie jest jak ta koronakrólowa, nie zamieniła się w Masterchefa, businesswoman, Marię Montessori, nie zaczęła tkać, piec, szyć, remontować, synchronicznie tańczyć na tic toku i władać biegle suahili, wiedz, że to naprawdę jest ok. To nie dla wszystkich był bodziec, najlepszy czas, olśnienie. Niektórzy na walkę z niewidzialnym ale całkiem groźnym wrogiem wykorzystali całą energię. I to wystarczy. 

Na Ciebie też przyjdzie czas.

Photo by Nolan Issac on Unsplash