Nikomu nic nie zazdroszczę.

Nikomu nic nie zazdroszczę. Bosz, jak mnie wiele rzeczy w tym życiu jest obojętne. Jak się cieszę, że nie muszę mieć opinii na każdy temat i spokojnie mogę, w dowolnym momencie, powiedzieć: nie wiem. 

Nie wiem, czy to wiek, bo w końcu już po 40ce, czy to jakaś dojrzałość, która każe mi mieć w nosie to, co ludzie powiedzą i czy mi wypada. W domu zwykle jestem w dresie i nie przyjdzie mi do głowy, żeby ten dres zmienić, kiedy jadę po dzieci, albo kiedy idę na bazarek po świeże pomidory. Jeśli Anka z Kaśką mnie obgadują, bo jaka to ona nieubrana i nieumalowana, to ich problem, nie mój. Wolę czas na malowanie poświęcić na inne rzeczy. Maluję się wtedy, kiedy mam na to ochotę, a nie wtedy, kiedy wypada.

Gotuję w wielkim garze, od razu trzy obiady, bo choć lubię gotować i karmić moją familię, robić tego codziennie nie mam czasu, a jeść się chce. Nie wiem, czy moje dzieci w swoim 9 letnim życiu kiedykolwiek w ogóle jadły dwudaniowy obiad? W domu na pewno nie. I co? I nic. Dobrze się mają. 

Moim dzieciom jest doskonale obojętne, czy chodzą w butach za 50 zł czy za 500 zł. Jest im obojętne, czy są na basenie w pięciogwiazdkowym hotelu na Zanzibarze, czy na basenie w Ustce. Nie obchodzi ich, czy na podłodze mamy perski dywan, czy tylko płytki. I mnie w sumie też mało to obchodzi. Nikomu nic nie zazdroszczę. W tych wielkich domach też zbierają się koty i kurz osiada na skórzanych obiciach.

Od lat płacę za sprzątanie naszego domu i naszego syfu w aucie. A że wstyd się przyznać? No cóż, nie relaksuje mnie zupełnie jechanie na szmacie. W sobotę wieczorem film wolę oglądać w pozycji horyzontalnej, a nie zza deski do prasowania. 

Kiedy dzień ma być ładny, moje dzieci wychodzą z domu w sandałach, pomimo tego, że o 7 rano jest 10 stopni. Wiedzą już same, jaka jest różnica pomiędzy 25 a 5 stopniami. To, że mnie jest chłodno, dla nich nic nie znaczy. I nie powinno znaczyć nic dla nikogo. To, że teściowa jest zmarzluchem, to jej broszka. 

Jak wejdę do łazienki, w której jakby wybuchł po kąpieli mojego dziecka granat, wołam je do sprzątania, choć już kokosi się do snu w łóżku. Mnie też marzy się wyrko i pod koniec dnia padam z nóg. Nie jestem niczyją służącą. 

Nikomu nic nie zazdroszczę. Mojego męża dużo nie ma, ale ten mąż, który ciągle pomaga, to znowu jest domatorem i może nie trzeba go do prac domowych gonić, ale i na miasto nie pójdzie i wołami go nie wyciągnie, bo woli na kanapie leżeć. Teściowa, która z dziećmi stale chętnie zostaje, wtrąca się i do garów i do domowego budżetu i do łóżka też. Wolę raczej sama ogarniać niż ktoś miałby mi w półkach grzebać. 

Pracuję robiąc coś, co dla innych jest zabawą. W sumie dla mnie też. Dlatego nie mam problemu robić tego w sobotę, na wakacjach i wieczorem w piątek. Lubię. Miałam karierę w korpo, zrezygnowałam. Może i do pracy chodziłam w garniturach i na 12 centymetrowych szpilkach, miewałam 50 podwładnych, ale ta praca związana z sukcesami, to były również nieprzespane noce, brzuch bolący ze stresu, ciągły rozkrok pomiędzy domem a biurem i chowanie się pod biurko, kiedy szukali chętnego na podróż służbową do Azji. To, że ktoś uważa mój obecny rodzaj pracy za niepoważną, mam w nosie. 

Kocham moje dzieci i cieszę się, że są, jakie są, choć, oh boy, jak one mnie testują. Ale i tak nie zazdroszczę dzieci, które od rana do nocy siedzą w swoich pokojach, czytając co tylko wpadnie im w rękę. Nie zazdroszczę dzieci, które bawią się cicho w kąciku. Nie zazdroszczę tych, które nie pytane, milczą. Moje dzieci są takie, jak ja, inne nie będą. W życiu nie zginą. Wszystkie dzieci coś mają. Jedne ADHD, inne są niejadkami, małymi diwami, nie chcą odkleić się od spódnicy. Jak dorośli, z każdym jest jakiś problem ale i przecież morze zalet i pięknych cech, trzeba je tylko umieć dostrzec. 

Każdy człowiek ma kompleksy. Jedni są za grubi, inni za chudzi. Jedni marzą o kręconych włosach, inni o tym, żeby im się w końcu te loki rozprostowały. I tak w kółko. Co można zmienić, zmieniam, co mi nie przeszkadza, podkreślam. Nikomu nic nie zazdroszczę, nawet tyłka w rozmiarze S. Mogłabym mieć, ale wolę żyć pełnią życia, a nie z wiecznymi ograniczeniami.

Możliwe, że dorosłam do akceptacji, zdałam sobie w końcu sprawę z tego, że to, jak wygląda moje życie, to kwestia moich decyzji, pracy nad sobą ale i też rzeczy, na które nie mam wpływu, ale przecież zawsze mam wpływ na to, jak je odbieram. Poznałam mamy trojaczków na przykład, które uważały, że dzieje im się krzywda, zachodziły w głowę, za co ta kara. Nigdy nie patrzyłam na nic w swoim życiu jak na dzieło przypadku, zły los, czy karę. Może dlatego, że na to, co mam, ciężko pracuję. I każdą sytuację obrócę w naukę. NIgdy w życiu nie przyszło mi do głowy myśleć, że ktoś inny na moim miejscu nie dałby rady, albo że ja robię coś ponadprzeciętnego.

Nikomu nic nie zazdroszczę, stąd często dziwią mnie hejty w sieci. Jak coś mi się nie podoba, idę dalej, nie muszę nikomu udowadniać swojej wyższość, racji i pozycji. Co mnie to obchodzi?

Nikogo nie podglądam myśląc, że na pewno ma lepiej. Nie chciałabym być na miejscu wielu gwiazd. Pamiętam jak Beyonce raz powiedziała, że schodzi ze sceny na której 60 tys osób krzyczy jej imię, a potem, zupełnie sama, w hotelowym pokoju, w obawie przed wścibskim wzrokiem, je samotną kolację. 

Nikomu nic nie zazdroszczę, nie chciałabym gdzie indziej być, nie chciałabym inaczej wyglądać, więcej mieć. Nie analizuję ile kto zarabia i skąd na coś ma. Po co żyć cudzym życiem? Każdy potencjalnie może mieć lepiej niż ja. Każdy może mieć też gorzej. Kiepskie pocieszenie. Mam dobre życie, głównie dlatego, że tak o nim po prostu myślę.

Jak to nie jest ta mądrość życiowa, to nie wiem co nią jest.