Mam covid. Ja, biegająca maratony, silna i zdrowa.

Mam covid. A właściwie to miałam. Nie jest więc już dla mnie teorią, czy wymyślonym spiskiem. Ale od początku.

Mój mąż ma astmę. Z tego powodu od początku pandemicznego szaleństwa trochę bardziej z trwogą patrzyliśmy na statystyki i sytuację w kraju i na świecie. W pierwszych miesiącach przestrzegaliśmy wszystkich zaleceń, a mąż, poza spacerem z psem w szczerym polu na otaczającej nas wsi, praktycznie nie wychodził z domu. Siedzieliśmy potulnie na kwarantannie, nie spotykaliśmy się praktycznie z nikim, nawet z rodziną. Ograniczyliśmy wyjścia do sklepu, kontakty ze światem zewnętrznym zredukowaliśmy do minimum.

Potem jednak coraz bardziej zaczęliśmy luzować nasze restrykcyjne przyzwyczajenia. Mogę szczerze przyznać, że byliśmy i na wakacjach na Mazurach i nad morzem i na weselu, chodziliśmy do restauracji, do znajomych, spotykaliśmy się z rodziną, ja korzystałam z siłowni, dzieci z dodatkowych zajęć. We wrześniu, kiedy dzieci wróciły do szkoły, a mąż do biura, wydawało nam się, że w tym szaleństwie odnaleźliśmy jakieś powiewy normalności i na powrót wracamy do naszej standardowej rutyny. Maska nadal była naszym przyjacielem, ale teraz już mniej z rozsądku i obawy, bardziej z konieczności. Wszędzie tam, gdzie dało się z niej zrezygnować, robiliśmy to, bardziej z ironicznym uśmiechem wciskając ją daleko w czeluści torebek i tylnych kieszeni.

Coraz częściej towarzyszyło nam myślenie, że to wszystko jest rozdmuchane, wirus jak każdy inny, wszyscy go przejdziemy, musimy się uodpornić i tyle. Nie znamy nikogo, kto by zachorował, więc może rzeczywiście jakoś nas ominie, może przejdziemy to bezobjawowo? Każde kaszlnięcie kwitowaliśmy podniesionymi brwiami, o, o, covid? Przestaliśmy z zapartym tchem śledzić doniesienia i zajęliśmy się na powrót własnym życiem.

I tak pewnie byłoby do dziś, gdyby nie fakt, że zatkany nos nagle pozbawił mnie węchu. Rano nie poszłam w ten dzień biegać, bo to był pierwszy dzień naszej kwarantanny, u dzieci w szkole nauczyciel miał covid i wszyscy ugrzęźliśmy w domu.

Dokładnie wiem w którym momencie, pod prysznicem, nagle, przestał pachnieć borówkowy peeling, którego zapach zwykle roznosi się na cały dom. Właściwie dokładnie w tej samej sekundzie zaczęła mnie bardzo boleć głowa. O nie, zatoki, pomyślałam. Wszystko by się zgadzało, bo od kilku dni czułam, że coś mnie bierze, że zbliża się jakaś choroba, może przeziębienie. Ale klasycznie zignorowałam te objawy, przecież na katar nikt nie umarł, samo przyszło, samo przejdzie. Kto by tam miał czas na chorowanie? Z tym, że mnie, osobie w sile wieku, uodpornionej, wysportowanej i ogólnie zdrowej, takie rzeczy jak zatoki sprawiają dość duży kłopot. Samo nie minie, w domu nic nie mam, bo nigdy nie choruję, nawet termometr nie wiem, gdzie jest. Od razu więc zadzwoniłam do Luxmedu. Poczekałam na swoją kolej. I tu się zaczęły schody.

Lekarz natychmiast stwierdził, że teraz prawie wszyscy chorzy na koronawirus zgłaszają właśnie ten objaw – utratę węchu. Tak więc lekarz mi nie pomoże, a jedynie odnotowuje w systemie, że mam takie objawy i że on kieruje mnie na test. Nic mi nie przepisze, nie jest w stanie mnie zbadać. Ale przecież to zatoki, łapałam się jeszcze ostatków myślenia, że przecież nic mi nie jest. Test, wynik i pogadamy, lekarz był dość stanowczy.

Kolejny był telefon do lekarza pierwszego kontaktu z NFZ. Oddzwonił w ciągu kilku minut. Zadziwiająco profesjonalnie i mega rzeczowo udzielił mi wszystkich informacji. Ponieważ miałam objawy, dostałam numer ID testu, który predysponował mnie do wykonania go darmowo. Lekarka powiedziała mi również, gdzie są 3 punkty w Krakowie, w których mogę wykonać test.

Kolejne kilka godzin próbowałam uzyskać informację o tym, jak mam być przygotowana na test i gdzie mogę go wykonać. Nie uśmiechało mi się jechać na drugi koniec Krakowa, po to tylko, żeby pocałować klamkę. Okazało się, że o 14 nigdzie już testu nie zrobię. Po 2 godzinach na linii w Szpitalu Świętego Rafała zapisali mnie na test. Była środa, na test dostałam się na niedzielę. Szczęśliwie byłam już wtedy na kwarantannie, ale gdybym nie była? Mogłabym do tego czasu potencjalnie chodzić po świecie i szczęśliwie zarażać. W końcu nadal byłam przekonana, że w sumie nic mi nie jest.

Nie wiedziałam za bardzo jak obejść kwarantannę z jednoczesną koniecznością wykonania testu? Mam siedzieć w domu ale jednocześnie mam przecież zrobić test. Informacji znikąd, nikt nic nie wie, nie ma kogo zapytać.

Sama więc zdecydowałam na następny dzień pojechać na test pod Arenę. Tam test jest bezkontaktowy. Siedzisz w samochodzie, do testu podjeżdżasz, z nikim nie masz kontaktu. W necie znalazłam informację, że pod Areną dziennie wykonywanych jest około tysiąca testów, w godzinach między 11 a 13. W zakręcanej kolejce ustawiłam się o 10:30. Po dwóch godzinach przesunęłam się do miejsca, skąd widać było jakiegoś pierwszego pracownika służby zdrowia. Spytałam, czy jest sens czekać. Tak, tak, spokojnie, na test się pani na pewno dziś załapie, odpowiedział pan. Z zabezpieczenia przed wirusem miał na sobie jedynie zwykłą maseczkę. O 14:30 miałam test. Jest bardzo nieprzyjemny, patyczek wkładany tak głęboko do nosa, że masz wrażenie, że smyra Cię po mózgu. Dostałam kartkę z adresem www i numerem mojego wyniku oraz informację, że test będzie do odbioru w 72 godziny.

Po 48 godzinach odczytałam wynik. Pozytywny. Mam covid. To było już kilka dni temu. Od tego czasu skończyła się nasza kwarantanna z tytułu chorego nauczyciela w szkole u dzieciaków. Sami postanowiliśmy się odizolować, bo nikt ani męża ani moich dzieci nie skierował na kwarantannę. Na jak długo? Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. Do dziś nikt się z nami nie kontaktował. Nikt nie pytał, gdzie byłam, z kim i co robiłam, nikt nie nakazał moim domownikom siedzieć w domu, choć zapewne mieli wirusa, tylko przechodzili go bezobjawowo.

Po dwóch dniach od pozytywnego wyniku testu dostałam powiadomienie sms, że nie używam aplikacji „kwarantanna domowa”, tak więc szybko ją ściągnęłam. W apce czekało na mnie zadanie do wykonania. Miałam sobie zrobić zdjęcie tam, gdzie aktualnie jestem. Zrobiłam sobie zdjęcie tam, gdzie aktualnie byłam, czyli pod kocem na sofie. I tyle. A, z aplikacji dowiedziałam się, że do tej pierwszej kwarantanny (5 dni) dodano mi kolejne 8 dni, czyli razem 13 dni.

Po trzech dniach od pozytywnego wyniku testu, o 9.30 rano pod dom przyjechała policja. Wesoły gliniarz kazał sobie pomachać przez okno. Wyszłam przed dom, panowie pomachali, pośmialiśmy się, życzyliśmy sobie dobrego dnia i tego byłoby na tyle. Panowie nic nie wiedzieli, inne osoby w domu również ich nie interesowały. Przyjechali jeszcze jeden raz, poza tym codziennie dzwonili. Dzwonili na numer komórkowy i pytali, czy jestem w domu. Paranoja.

I tak siedzę w domu. Przez tydzień miałam objawy koronawirusa, przez dwa tygodnie byłam przeziębiona. Nie miałam gorączki, duszności, problemów z oddychaniem, kaszlu, kataru. Nie bolały mnie mięśnie, nie miałam biegunki, zapalenia spojówek, wysypek.

Jedyne objawy, jakie u siebie zaobserwowałam, to między innymi ogromne zmęczenie. Takie, które sprawia, że myślisz sobie „siądę sobie tu na momencik”, po czym budzisz się za dwie godziny. Zmęczenie dla mnie, osoby turbo aktywnej i mało odpoczywającej, posiadającej niespożyte pokłady energii, zadziwiające i totalnie nieznane. Usypanie przed tv o 20, gdzie zwykle wyganiam się do wyra o północy i jeszcze czytam, bo sen nie przychodzi. Tym razem nie mogłam się zwlec z łóżka o 7.30, podczas gdy normalnie o 6 piję już kawkę. Drugi objaw to brak węchu. Totalny, z chwilową utratą smaku. No i ten bodaj najgorszy – okropny, uporczywy ból głowy, na który nic nie pomaga. Ból głowy jak na ostrym kacu, choć przecież nie piję alkoholu od 1,5 miesiąca. W końcu jakiś znajomy lekarz przepisał mi leki na zatoki, niestety brałam je tydzień i nie pomogły, więc sobie podarowałam. No bo przecież nie były to zatoki.

Miałam dużo szczęścia. Przede wszystkim dlatego, że wydaje mi się, że nikogo nie zaraziłam, choć prawdopodobnie już z wirusem bawiłam się na weselu, na którym było 100 osób. Po drugie dlatego, że właściwie do dziś przechodziłam wirus dość łagodnie na tle innych pacjentów, nie wymagałam hospitalizacji. I dość szybko mi przeszło, a objawy ustąpiły całkowicie. Oczywiście nie wiem co będzie dalej, bo mogą być jakieś powikłania tego dziwnego wirusa.

W sumie to spotkało mnie szczęście w nieszczęściu. W momencie kiedy nawet rozważałam zagraniczne wakacje i loty samolotem, koncert i inne pół masowe imprezy, wirusa miałam w poważaniu, przekonałam się na własnej skórze jak to jest.

Kiedy masz podejrzenie koronawirusem, wypadasz poza obieg. Jesteś statystyką, kolejnym numerkiem, na którym służba zdrowia stawia krzyżyk. Nie wiesz gdzie pójść i co robić, bo nikt nie wie. Nie ma Ci kto pomóc, bo przecież nie ma leków, nie ma personelu, nie ma środków. NIKT NIC NIE WIE.

Ja się chwilowo wyleczyłam z ignorancji. Każdy z powrotem staje się dla mnie potencjalnie niebezpieczny i chory, mogący mnie zarazić. Jestem święcie przekonana, że zachorują wszyscy. Z tym, że nie wszyscy będą mieli tyle szczęścia. Gdyby moje objawy były poważniejsze, nie wiedziałabym gdzie się zwrócić o pomoc, bo łóżek w szpitalach brakuje już w całej Polsce. Nie wiem co będzie dalej. Czy to, że przeszłam wirusa łagodnie, to dobrze, czy źle? Czy będę miała jakieś skutki uboczne? Czy nabawię się powikłań? Czy grozi mi trwała utrata zdrowia?

Do sanepidu do dziś nie udało mi się dodzwonić. Sanepid jakoś też chyba nie pała miłością do pacjenta, podejrzewam, że aktualnie nie wyrabiają, wszystko ma swoje granice, nawet globalna pandemia. Nikt mnie nie pytał o nic. A decyzję o kwarantannie dzieci, która trwała od 2 do 11 października dostaliśmy mailem dnia 16 października.

Zadziwiła mnie postawa wielu osób, którym mówiłam, że mam covid. Nagle się okazało, że to temat tabu. Miałam wrażenie, jakbym nie miała wirusa, który obiegł cały świat, a jakąś wstydliwą chorobę, którą należy ukrywać. A już w totalne osłupienie wprawiały mnie osoby, które mówiły, żebym ich czasem nie podawała jak zadzwoni sanepid, że my się nie znamy i ich tu nie było. A bo wiesz, będziemy kiblować, a bo impreza, wyjazd, a praca. Pozostawiam to bez komentarza.

Nigdy nie podważałam celowości noszenia maseczki, bo jestem myślącym człowiekiem i przekonują mnie niepodważalne argumenty, a nie wiedza internetowych celebrytów chcących swoją głupotą zabłysnąć. Nie jestem również totalną egoistką i tak, jak sądziłam, sama covid przeszłam w miarę łagodnie. Jestem jednak w kwiecie wieku, ultra zdrowa (odpukać), nie choruję nigdy, biegam maratony, jestem bardzo odporna, zahartowana, silna, zdrowo się odżywiam, nie mam żadnych nałogów, regularnie się badam, codziennie ćwiczę, na nic nie choruję, a mój próg bólu jest bardzo wysoki. Zakładam więc, że przy moich predyspozycjach zdrowotnych miałam po prostu dużo szczęścia. A i tak czułam się na tyle fatalnie, żeby natychmiast, kiedy pojawił się objaw ściśle związany z koronawirusem (utrata węchu) się przebadać. Znam po prostu na tyle dobrze swoje ciało, że czułam, że to nie są żadne zatoki, ani nic innego. Bardzo wiele osób nie połączy kropek i będzie szczęśliwie zarażać nadal. Szczególnie kobiety, silne, żelazne babki, których byle co nie powala, mogą zignorować objawy. Nie jest prawdą powtarzany przez wielu mit, jakoby covid miały tylko osoby osłabione, mało odporne. Wirus dotyka wszystkich.

Testy na NFZ są mało dostępne. W szczycie pandemii dwa dni pod rząd nie udało mi się zrobić testu. W jednym miejscu wykonuje się go od 11 do 13 (!!!), w drugim między 8 a 12, w trzecim są zapisy. We środę dostałam termin testu na niedzielę. I wszędzie są OGROMNE kolejki. Tak wyglądała sytuacja w Krakowie blisko 2 tygodnie temu. W ogromnym, nowoczesnym mieście, ja, zmotoryzowana i obrotna, miałam problem z wykonaniem testu na covid (nie chciałam robić testów, które są w moim mniemaniu niemiarodajne, chciałam zrobić wymaz metodą RT-PCR, czyli jeden z dwóch testów rekomendowanych przez WHO). Nie chcę myśleć co dzieje się teraz. Nie chcę wiedzieć, co przechodzą osoby, które nie są zorganizowane, czują się mega kiepsko i zostają z tematem same.

Napisałam ten tekst z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że sama uważam, że sytuacja nie jest ciekawa. Dopóki nie przekonałam się na własnej skórze jaki panuje chaos, brak środków, pomocy, zainteresowania, totalna znieczulica i brak informacji, nie wiedziałam w jak bardzo czarnej dupie jesteśmy. Ja w każdym razie wyleczyłam się z myślenia, że oj tam oj tam, to wszystko przesadzone. Znowu będę, jak na początku pandemii, bardzo uważać, ograniczać kontakty i miejsca, do których chodzę. Nie wyobrażam sobie aktualnie zachorowania mojego męża i dzieci, zwyczajnie się boję. Tak, będę starała się żyć w miarę normalnie. Ale na weekend w góry pojadę w miejsce, w którym nie będę miała kontaktu z nikim, a ćwiczenia na siłowni zastąpię domowymi. Jakoś przeżyję bez kina i podróży. Covid i to szaleństwo kiedyś minie. Chyba.

Na pewno jakoś to będzie, zawsze jakoś jest, musimy wszyscy się uodpornić, prędzej czy później będzie szczepionka, ale naszym zasranym obowiązkiem jest ochrona osób najsłabszych, dopóki nie dowiemy się, jak to zrobić, aby Ci najsłabsi na covid nie umierali. Patrząc na działania rządzących, musimy sprawę brać w swoje ręce. 1 listopada pomyślę o bliskich, którzy odeszli, ale z szacunku do tych, którzy pozostali, na groby nie pójdę. Pomóżmy babci w ogarnięciu zakupów i mszy przez tv, dzwońmy częściej, żeby seniorzy nie czuli się samotni. I jeśli jesteś na kwarantannie – siedzisz w domu, a nie wkurzasz się, że ktoś Cię „podał”. I to, że coś wolno, wcale nie oznacza, że to jest bezpieczne. I jeśli ktoś z Twoich domowników jest na kwarantannie, logicznym jest, że Ty również na tej kwarantannie powinieneś być, bo szanse na to, że masz covid są ogromne.

I, do cholery, noś maskę! Nie wiem jak można być takim ignorantem, żeby uważać, że ona coś komuś ogranicza. Wolność? Serio? Nie powoduje chorób, bo, jak gacie na tyłku, maskę trzeba prać codziennie i wtedy żadne grzybice się nie przyplątają. Wirus istnieje, jest realnym zagrożeniem. Nikt nie posiada immunitetu. Wirus Tobie może nic nie zrobić, ale może Cię pozamiatać, a Twoją ukochaną babcię zabić. Tyle w temacie. Dziękuję za uwagę. Życzę dużo zdrowia i… szczęścia w tym całym bagnie. Uważaj na siebie. I innych.


***Koronasceptyków, antymaseczkowców, antyszczepionkowców, foliarzy i innych spiskowców zapraszam na inne fora.***