Czy Australia to naprawdę raj na ziemi?

Odkąd pół roku temu wyjechałam do Australii, codziennie dostaję pytania jak przenieść się do tego raju. Czy Australia to naprawdę raj na ziemi? Czy to prawda, że to właśnie tutaj „można żyć nie umierać”?

Po pierwsze – aby móc znaleźć się w tym raju, trzeba przejść bardzo skomplikowany, kosztowny i czasochłonny proces aplikacji o wizę. Nawet w mojej sytuacji, żony Australijczyka i matki, było nie było, trzech Australijczyków, ten proces kosztował ponad 20 tysięcy złotych i trwał prawie rok. Aplikacja pozbawia wszelkich złudzeń – Australia nie chce obywateli chorych, starych i bezproduktywnych. W sumie nie ma się czemu dziwić, pragną zaprosić do swojego raju ludzi przynoszących „zysk”, a nie tych, których utrzymanie będzie kosztowne. Zdawać się to może jednak działaniem mało tolerancyjnym i wyrachowanym. Do raju niestety nie wszyscy mogą się dostać.

To, czego wszyscy zazdroszczą, to pogoda. I tutaj muszę się częściowo zgodzić. Nieba takiego jak w Australii nigdzie nie ma. I słońca przez 350 dni w roku też nie. I zimy, w której temperatura właściwie nie spada poniżej plus 10. Pogoda nastraja, kiedy jest słońce, chce się żyć i to się tutaj czuje. Ale jest też ogromny minus tego ciągłego lata. Tutaj się udaje, że nie ma zimy! Ja to rozumiem, bo to jest tak samo jak w Polsce z latem – też bywa ono upalne, ale tego upału jest kilka dni na krzyż, więc nikt zbytnio nie przejmuje się instalowaniem w domu klimatyzacji, nadal wiele osób jeździ autem bez klimy. Domy w Polsce się ociepla, bo to zima najbardziej nam doskwiera. A tu na odwrót – domy budowane są z myślą o ochronie przed upałem, zimne płytki na podłodze, dużo cienia, zadaszenia. Do zimy wszyscy mają stosunek przejściowy – byle jakoś przeżyć te dwa najgorsze miesiące, szybko miną i znowu będzie ukochane lato. Zimno jednak jest tutaj dokuczliwe, domy są jakby tekturowe, dziesięć stopni na zewnątrz oznacza jakieś… dwanaście stopni w domu. Tak więc znowu uprawiamy sport ekstremalny, który się nazywa “wyjdź z ciepłego łóżka i rozbierz się rano w łazience, w której jest osiem stopni”. Muszę się pochwalić, że idę na życiówkę.

Australijczycy wstają razem z pianiem koguta, ale spać też chodzą z kurami. Może to być wkurzające dla kogoś, dla kogo pobudki po ciemku nie należą do przyjemności. Większość osób tutaj chodzi bardzo wcześnie spać, sklepy w moim stanie (WA) zamykane są o 17, na mojej siłowni ostatnie zajęcia są o 18. Szybciej załatwisz coś przed, niż po pracy. To dla mnie nadal trudny orzech do zgryzienia. W Polsce przyzwyczaiłam się do galerii stale otwartych do 22. To jest świetne rozwiązanie dla choćby pracujących rodziców. Właściwie nigdy nie musiałam robić zakupów w weekend, który był dla rodziny. Tutaj jest to prawie konieczność.

Australijczycy dużo piją. I nie chodzi wcale o wodę, z butelką której, oczywiście tylko i wyłącznie w ekologicznej butelce wielokrotnego użytku, przychodzi się tutaj na świat. Nie dość, że piją, to jeszcze piją i jeżdżą. Inna jednak jest kultura picia, bo pije się głównie piwo i wino i zwykle na wesoło. Właściwie żadna okazja nie może się odbyć bez kieliszka, popularne są nawet szampańskie śniadania, na których leją się bąbelki. Kinderbale obowiązkowo z szampanem dla mam, grill bez piwa jest nie do pomyślenia, nawet w kinie piłam ostatnio z koleżankami wino, wiele firm w piątkowe popołudnia stawia pracownikom rozluźniającego drinka na koniec tygodnia.

Australijczycy jako naród, oprócz osławionego uśmiechu wiecznie opalonego i bezczelnie zadowolonego z życia surfera, są też bardzo konserwatywni, obowiązkowi i zasadniczy, wręcz karykaturalnie. Normalne jest zwracanie uwagi komuś, kto przed sklepem nie stanął w liniach, chybił wrzucanym do kosza papierkiem, zajechał drogę, dzwonienie do lokalnej Straży Miejskiej na sąsiada, który używa klimy, choć prosili w mediach, żeby nie, bo są braki prądu dla szpitala, lub podlewa ogródek w dzień inny, niż te wyznaczone. Na autostradzie, przy ograniczeniu 90 km/h, jadąc prawym pasem (szybkim) dostaniesz środkowy palec i wyzwiska, jeśli jedziesz tylko 80. Blokujesz ruch baranie.

Ludzie tutaj są jednak uśmiechnięci. To jest często uśmiech sztuczny, ale sami w niego wierzą, na zasadzie – nie ma co marnować życia na płakanie po kątach. O problemach i bolączkach rzadziej opowiadają niż o sukcesach i życiowym powodzeniu, zakładając, że nikogo te żałosne smutki nie obchodzą, podobnie jak nikt tak naprawdę nie chce poznać odpowiedzi na zadawane wszędzie i przez wszystkich pytanie „how are you”. To jest zaraźliwe. Zaczynasz naprawdę myśleć, że jest dobrze, otaczasz się pozytywnymi ludźmi, świeci słońce, mieszkasz w raju… Ludzie są też pomocni – kiedy niedawno dziecko ze szkoły znalazło się w szpitalu z poważnym urazem kręgosłupa, matki z klasy zorganizowały, w ramach pomocy “sąsiedzkiej”, domowe obiady – były dyżury, aby mogli zjeść coś normalnego i o to jedno się w tym trudnym czasie nie martwić.

Wiele osób tutaj nie ma pojęcia, gdzie leży Polska, wydaje im się, że angielski to język absolutnie całego świata, są nadal zdziwieni, że ktoś w tym języku nie mówi i kiedy dowiadują się, że nie uczyliśmy się go od urodzenia. Są też niemiło zaskoczeni, kiedy ktoś nie pieje peanów na cześć tego owego raju tutaj.

Ostatnio zażartowałam, że kulturalnie w całej Australii jest mniej rozrywek co w moich rodzimych Katowicach (Kato ♥). Jest w tym dużo prawdy. Tutaj dla każdego liczy się najbardziej sport. Jak nie uprawianie, to podziwianie. Oczywiście z kieliszkiem lub butelką czegoś procentowego w ręce. Modny jest australijski football (footy), tenis, wyścigi konne, zmagania olimpijskie, golf. Zawsze mi się zdaje, że KAŻDY Australijczyk jest aktywny. Albo bardzo poważnie traktuje swój poranny spacer brzegiem morza (od stóp do głów w najnowszym sprzęcie z łyżwą), albo słono płaci za karnet na siłkę, albo w coś gra, albo korzysta z dobrodziejstw oceanu na desce, albo na czymś jeździ. Pogoda jest tutaj do tego stworzona, a presja „beach body” nieubłaganie dręczy.

Czy Australia to naprawdę raj na ziemi? Można tak pomyśleć przynajmniej w kwestii jakości życia. Jeśli pracujesz rzetelnie, nawet w zwykłych zawodach, typu nauczyciel, kierowca, ekspedientka, stać Cię na dom, samochód, wakacje, skromne oszczędności i wyjścia do restauracji. Mimo faktu, że życie tutaj jest stosunkowo drogie, przeciętnego Australijczyka na nie zwyczajnie stać. Także na wiele przyjemności i odkładanie na emeryturę, którą tutaj spędza się korzystając z życia. Oczywiście wszystko do pewnego wieku jest na kredyt. Ogromny kredyt na dom, samochód i często również na wakacje. Nikt nikomu nic nie daje, a dolary nie rosną na drzewach. Smuteczek. Praca jednak nie czeka na ulicy, należy jej szukać, często też akceptować coś poniżej swoich oczekiwań. No i trzeba tyrać, żeby mieć. Za darmo nic nie ma. Dla przykładu – mąż na etacie w korpo w Polsce pracował 50 godzin w tygodniu, teraz pracuje około 60. Ciężko to zrozumieć i czasami, szczególnie emigrantom z Polski, zaakceptować. Nikt tutaj nikomu pracy po znajomości, na czarno, nie załatwi.

Australia jest prorodzinna. Na każdym zielonym skrawku jest plac zabaw, wszędzie są kąciki dla dzieci, festyny dla rodzin i dużo atrakcji. Dzieci traktowane są priorytetowo, jest mnóstwo udogodnień dla rodzin i darmowych rozrywek. Niestety mniej prorodzinna jest polityka w stosunku do ciężarnych – wiele firm nie przyznaje w ogóle urlopu macierzyńskiego, normalnym jest oddawanie dziecka do żłobka w wieku 6 tygodni i powrót do pracy.

W Australii od lat działa program podobny do 500 plus. Jeśli masz dzieci, możesz liczyć na wsparcie rządu. Paradoksalnie to wsparcie może być np. w przypadku opłaty za przedszkole, wyższe, jeśli oboje rodziców pracuje zawodowo. Aby załapać się na rabaty, musisz przejść skomplikowaną, męczącą i czasochłonną procedurę, która potem jest wielokrotnie weryfikowana. Gra warta jest jednak świeczki, zniżki są znaczące, a wpłaty co dwa tygodnie zasilają domowy budżet.

Nieporozumieniem jest służba medyczna, która według mnie na wielu polach nie odbiega od standardów w Polsce. Lekarz pierwszego kontaktu, na którego trafiliśmy na początku, nie mówił po angielsku. A ja, matka trojaczków, z listą naszych medycznych problemów, na których, przez doświadczenie braku zaufania, zrobiłam już dawno habilitację. Frustrujące, ale prawdziwe. Brakuje personelu, a z Chińczykami, których tutaj jest mnóstwo, przecież się dogada. Pechuńcio, że mnie akurat nie pomoże, przyjdź jutro. Przychodnie mają identyczne problemy jak te na podkrakowskiej wsi. Mimo tego, że są otwarte od 6 rano do 22, o nagłej wizycie możesz pomarzyć. Wizyta u specjalisty może kosztować tyle, co wynajem domu na miesiąc, a i tak potrzebujesz najpierw skierowania od lekarza ogólnego. Moje dziecko znalazło się w szpitalu, bo lekarz nie rozpoznał choroby i próbował leczyć Panadolem, co tutaj jest ogólnie przyjętą praktyką. A syn podczas rutynowego badania został zarażony zapaleniem kości, którego leczenie trwało dwa miesiące, w tym trzy tygodnie w szpitalu. Płatna może być też karetka, jeśli nie wykupisz sobie drogiego prywatnego ubezpieczenia. Jedyna wielka różnica to szpital – byliśmy w starym, przepełnionym i zmęczonym latami serwisu szpitalu dla dzieci, a i tak rodzic dostał normalne łóżko obok dziecka, posiłki były pyszne, pielęgniarki empatyczne, a po oddziale spacerował klaun.

Dementuję plotki – nie widziałam nigdy węży, pająków, nawet małego rekinka. To znaczy widziałam – w zoo, nigdy na wolności. Wiem, że gdzieś tam są, ale te niesamowite historie są tutaj rzadkie i nawet jak na Australię, niecodzienne.

Australijczycy mają swoje bolączki. Dziwne stosunki na linii Aborygeni, a reszta, emigranci, którzy wymuszają na Australii swoje prawa, których nikt wcale do końca nie chce im dać, wyspa Manus, itp. Nawet ten raj na ziemi ma swoje problemy z miksem kultur, globalizacją i uchodźcami.

Czy Australia to naprawdę raj na ziemi? Wszędzie jest dobrze, gdzie akurat nas nie ma. Ale to nieprawda. Australia jest na końcu świata. Bilet tutaj jest drogi, a podróż męcząca i daleka. Każdego roku tysiącom emigrantów towarzyszy dylemat – wakacje z rodziną, naprawa dachu, wymiana samochodu, czy wizyta u krewnych w dalekiej Polsce?

Los emigranta nie jest też do końca losem bohatera słynnej reklamy zakupów on-line. Nie każdy nauczy się w kilka tygodni języka, aby w okolicach Świąt przemierzyć ocean i rzucić się swojej nigdy nie widzianej wnuczce w ramiona. Niektóre więzy przez emigrację umrą śmiercią naturalną, związki się rozrzedzają, nie ma Cię na miejscu, przestajesz istnieć. Nigdy już nie jesteśmy naprawdę tutaj, a przecież już nie jesteśmy tam. Nie chcemy wracać, ale i tutaj nie chcemy zostać. I to się ciągnie latami. Raz jest słońce, raz deszcz, jak to w życiu, tylko na emigracji deko trudniej, bo brakuje kogoś, kto zna Cię od dziecka. Musisz liczyć na siebie, czego świadomość w trudnych, ale i szczęśliwych momentach życia, jest bolesna. Często nie wiadomo, jak to komuś wyjaśnić. Masz dobre życie, nie masz powodu do narzekań, a jednak masz w sercu dziurę, której nie da się niczym załatać. A kiedy już wrócisz, to tęsknisz za tym nowym domem, innym życiem. Tego rozdarcia nikt, prócz emigrantów, nie jest w stanie zrozumieć.

Nie jestem niewdzięczna, rozpuszczona, czy pesymistycznie nastawiona. To, co napisałam, to moja subiektywna opinia (nie poparta dowodami naukowymi i nie poprzedzona wizytą u lekarza ani farmaceuty, a jedynie własnymi doświadczeniami). Dla mnie raj jest tu, gdzie jestem. Wrócę do Krakowa, będzie w Krakowie. Jestem w Australii, jest tutaj. Lubię to, co jest “down under” najlepsze, przyzwyczajam się do minusów. Też będę celebrować kolejne lato, nauczę się podejścia do życia w stylu „don’t worry, be happy”, już widzę, że częściej uśmiecham się do ludzi naokoło, to jest wspaniałe. Na wakacje kiedyś polecę pewnie na Bali, choć tutaj to standard podobny do naszego ośmieszanego „olinkluziw” w Egipcie. Lubię ten kolorowy tłum, kocham owoce morza, jajka z grilla na śniadanie i plażę, od której nie dzieli mnie teraz cała Polska drogą krajową numer 94.

Bo ja nie przyleciałam tutaj, żeby mi było gorzej. Nie oczekiwałam, że Australia rozwiąże moje problemy. Bo wszędzie na świecie można czuć się przegranym, zagubionym, samotnym. Nie spodziewałam się, że ktoś mi coś podaruje, czy za mnie zrobi. Nie oczekiwałam cudu, a zwykłego życia. Australia to kraj jak kraj, są plusy i minusy. Może łatwiej mi mówić, bo w rodzimym Krakowie miałam dobre życie i to się zasadniczo nie zmieniło. Dlatego nigdy nie powiem, że w Polsce jest źle. Jest może politycznie dziwnie, ale szanse, możliwości i dobrzy ludzie, są wszędzie.

Gdziekolwiek jesteś, możesz przecież być szczęśliwy i zależy to tylko od Ciebie, nie od worka pieniędzy, czy kilku dodatkowych promieni słońca, ale za to piasku w majtkach. W każdym miejscu na ziemi są ludzie, z którymi znajdziesz wspólny język. Niezależnie od miejsca zamieszkania, borykamy się z podobnymi problemami. Zdrowie, praca, miłość, dach nad głową, bezpieczeństwo, wychowanie dzieci, pokój. Te wartości nigdzie nikomu nie są dane za friko. Na wszystko trzeba pracować, o swoje szczęście dbać, bliskich pielęgnować. Trawa u sąsiada nie jest wcale bardziej zielona. Czy Australia to naprawdę raj na ziemi? Nie. Bo raj jest wszędzie tam, gdzie sobie go stworzysz. Równie dobrze może być w Sosnowcu.

EDIT: Mieszkam w sumie w Australii ponad cztery lata. Byłam tutaj już na wielu rodzajach wiz, a opisane doświadczenia pochodzą z Sydney i Perth.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!