Terapia jest dla słabych, wariatów i leniuchów, a depresja to widzimisię! Nadal panuje przekonanie, że osoba, która cierpi na depresję to ktoś, kto całymi dniami leży bez ruchu w ciemnym pokoju i rozmyśla nad sposobem, w jaki popełni samobójstwo. A jak już jakimś cudem wypełznie na światło dzienne to zalewa się łzami. Wcale tak nie jest, a przynajmniej nie zawsze.
Wciąż wiele osób cierpiących na depresję, ataki paniki, myśli autodestrukcyjne czy stany lękowe, umiejętnie przed światem to ukrywa. Bo świat wcale nie przepada za ludźmi, którzy nie ogarniają. Świat nie lubi ludzi słabych. Takich, którzy narzekają, jest im źle. Świat kocha sukces.
Nadal są osoby, które uważają, że terapia jest dla słabych, wariatów i leniuchów. Znajdź sobie zajęcie, to przestaniesz sobie stwarzać problemy! Odpocznij, a od razu smutek minie! Weź się w garść, przecież masz dzieci, dom, kto to wszystko ogarnie, jak matka taka słaba! Pogadaj z przyjaciółką i od razu będzie ci lepiej, zobaczysz, po co płacić terapeucie? Będziesz przed obcym człowiekiem prała domowe brudy? Nie wstyd ci? Ja bym tak nie mogła. Klasyka komentarzy postronnych osób.
Nie potrafimy rozmawiać o problemach duszy. Czy w ogóle potrafimy rozmawiać o problemach drugiego człowieka? Skoro sami nie jesteśmy w danej sytuacji, czy jesteśmy w stanie ją zrozumieć? Według mnie nie do końca. Możemy się starać pokazać odrobinę empatii, poklepać po plecach i podać chusteczki. Ciężaru i gonitwy myśli, przerażających wizji, bezbrzeżnego smutku, braku oddechu, uczucia topienia się nie da się nikomu, kto tego nie przeżył, wytłumaczyć.
Chodziłam na terapię cztery razy. Nikomu za bardzo o tych pierwszych dwóch nie opowiadałam, bo za pierwszym razem byliśmy jeszcze w lesie z takimi tematami, ja robiłam karierę w korpo i uchodziłam za zimną sucz, więc nie wypadało mi opowiadać o tym, jak co wtorek rano rozklejam się przed terapeutą na milion małych części i z trudem się składam, aby móc wyjść do ludzi. Za drugim razem walczyłam z problemem niepłodności, o którym nie chciałam nikomu opowiadać, bo średnio chciało mi się słuchać porad o tym, jak się robi dzieci, czy poleceń wyjechania na urlop, bo znajomi znajomych tak zaciążyli.
Dopiero podczas dwóch ostatnich terapii miałam odwagę mówić o tym głośno. Pierwszy raz tak bardzo we znaki dała mi się emigracja, że nie mogłam sobie z tym poradzić. Mówiłam o tym w swoich mediach społecznościowych, bo czułam, że w końcu mogę. Ale nadal w realu nie czułam potrzeby opowiadać o szczegółach. Ludzie, którzy nas otaczają mają jakiś o nas pogląd i tak naprawdę własne o nas mniemanie, które informacja o słabościach i problemach burzy.
Od dwóch lat walczę ze swoimi zmorami i tym razem mówię o tym bardzo wyraźnie. Ktoś mógłby pomyśleć, że odczuwam ogromną ulgę, bo nie muszę się ukrywać. Może i tak jest, nie muszę nikogo kłamać, tłumaczyć się ze złego nastroju, czy mniejszej produktywności. Doświadczam również poczucia ogromnej wspólnoty z wieloma innymi kobietami, które cieszą się, że poruszam ten temat, wiele z nich dzięki upublicznianiu przeze mnie tego tematu poszło na terapię, zorientowało się, że to, co czują, samo nie minie, szukają pomocy.
Terapia to sprawa intymna. To podróż w głąb siebie, która wcale nie jest miłą przejażdżką w pogodny dzień. To trudny i bolesny temat, o którym bardzo ciężko rozmawiać. Dlatego pozostaje prywatny. Terapia to często rozwiązywanie problemów, które mamy z bliskimi nam osobami. Trudno więc blizny dzieciństwa, które otwieramy przed terapeutą, dodatkowo analizować z rodzicami, współwinnymi stanom naszej psychiki. Nie ma co liczyć na zrozumienie. To samo tyczy się problemów w związku.
Dlatego większość osób milczy. Wcale mnie to nie dziwi. Usłyszałam już, że jestem niestabilna emocjonalnie, bo nie chciałam się na coś zgodzić, co przestało mi odpowiadać. Ktoś, kto mnie obraził, a ja zwróciłam uwagę, że na to nie pozwolę, stwierdził, że to pewnie element mojej terapii. Ktoś mnie okradł, ale zanim się zorientował, że wiem, próbował mi wmówić, że to dobrze, że chodzę na terapię, bo świat naprawdę jest dobry i nie powinnam myśleć, że wszyscy są przeciwko mnie. Łatwiej jest wchodzić na głowę tym, którzy przyznają się do słabości, prawda?
Nie widać po Tobie – to najczęstszy komentarz, kiedy ktoś przyznaje się do problemów z własnym wnętrzem i myślami. Właściwie nie wiadomo, co miałoby być widać. Czy widać problemy z nerkami, wątrobą czy sercem? Nie. Czy widać raka? Dlaczego choroby duszy miałoby być widać? Pewnie dlatego, że osoby cierpiące na depresje uznawane kiedyś były za słabe, głupie, niestabilne, chore i dziwne? Nadal tak jest. To drażliwy temat, pełen niedopowiedzeń i krzywdzących stereotypów.
Tak jak hejt, który zwykle wyrażany jest przez osoby głęboko nieszczęśliwe i sfrustrowane, tak i to niedowierzanie i krytyka też często pochodzą od osób, które same z sobą poradzić sobie nie potrafią. Żona sfrustrowanego kolegi uzależnionego od trawy to mnie wytyka niestabilność. Po co Ci ta terapia pyta znajoma, która od lat boryka się z przemocową rodziną, która niszczy jej życie. Tak po prostu jest.
Ja się już nie boję. Nie boję się powiedzieć, że rozliczyłam się ze swoimi błędami, z dzieciństwem, odpieprzyłam się od siebie i swoich wiecznych wyrzutów sumienia i wszystkich moich „muszę”. Uwolniłam się od ludzi, którzy źle mi życzyli, odcięłam od wszystkich wampirów energetycznych. Oczywiście, moje grono się przerzedziło, ale dzięki temu oddycha mi się lepiej. To dzięki terapii zrozumiałam co mnie gnębi, jak powinien wyglądać związek dorosłych ludzi, jaką chcę być mamą i jak wytłumaczyć sobie przeszłość, aby nie kładła się cieniem na przyszłości. Terapii zawdzięczam wszystko, co w moim życiu jest dobre. I spokój. Niech inni sobie myślą, że terapia jest dla słabych, wariatów i leniuchów, ja wiem swoje. Dla mnie jest wybawieniem.
Terapia jest dla słabych, wariatów i leniuchów? Nie! Wręcz przeciwnie. Trzeba mieć jaja, aby w tym świecie, na pozór szczęśliwych, idealnych, bogatych i szczupłych, przyznać, że coś nas przerasta, ciśnie i sieje rozpacz. Nie wstydzę się powiedzieć, że jest mi źle. Wiem, że to minie, choć czasami wcale nie wiem, skąd się wzięło. Depresja tak bardzo odbiera chęć do życia, że nie masz siły się rozebrać, nie mówiąc już o trudnych zadaniach życia codziennego, czy sprostaniu jakimkolwiek problemom.
Jestem silną, asertywną kobietą, a i tak bywam połamana jak rachityczna gałązka. Mam wspaniały związek, trójkę cudnych dzieci, psa z waty cukrowej, piękny dom, satysfakcjonującą pracę, brak problemów finansowych, a jednocześnie epizody takiego smutku, że grunt usuwa mi się pod nogami. Dla mnie nie jest niczym niezwykłym przyznanie się do tego, że niektóre rzeczy mnie przerosły i zamiast błądzić i cierpieć, wolałam poszukać profesjonalnej porady. We wszystkich przypadkach były to moje najlepsze życiowe decyzje, które zmieniły moje myślenie i pozwoliły mi odnaleźć szczęście, które zawsze gdzieś tam we mnie było. Była to oczywiście długa i czasami bolesna droga, bo podróż w głąb siebie często naznaczona jest wstydem, trudnymi wspomnieniami, porażkami i krzywdami, za które ktoś nigdy nas nie przeprosił, a których nie potrafimy wybaczyć i zapomnieć. Ale pożegnanie i rozliczenie się z przeszłością jest jedyną opcją pozwalającą na powitanie teraźniejszości. Psychoterapia nauczyła mnie technik radzenia sobie z moim wewnętrznym krytykiem, pokazała mi jak walczyć z kiepskim samopoczuciem i ogólnym rozbiciem i co robić, kiedy w tygielku mojego życia niebezpiecznie bulgocze.
Za każdym razem, kiedy prosiłam o pomoc, czy opinię, nie czułam się źle, nie czułam się gorszą, wybrakowaną kobietą, matką. Wręcz przeciwnie. Te rozmowy i wysnuwane z nich wnioski, utwierdzały mnie w przekonaniu, że jestem tylko człowiekiem, że popełniam błędy i zbaczam ze ścieżki, ale mogę na nią powrócić. Jeśli coś w moim życiu się nie układa, mogę to naprawić. I bez końca, do ostatniego mojego oddechu, mogę pracować nad poprawą moich relacji z dziećmi, z rodziną, z bliskimi. I przede wszystkim nad sobą. Od psychoterapeuty dostawałam cenne wskazówki, coś w rodzaju mapy, recepty na kilka kolejnych etapów. Z tym, że ja sama sobie te recepty pisałam, a psychoterapeuta mnie na to rozwiązanie naprowadzał.
Psychologa traktowałam zawsze jak lekarza. Obowiązuje go tajemnica wykonywanego zawodu. Wszyscy, których spotkałam, byli profesjonalistami. W przypadku własnej terapii, zanim trafiłam na właściwą osobę byłam u dwóch innych, ale nie przypadły mi do gustu, warto więc szukać, aż znajdzie się kogoś odpowiedniego. Każda moja terapia była z innym specjalistą, który zajmował się danym problemem. Nadal na nią chodzę i korzystam do dziś. Ta terapia jest zupełnie inna, bo wspomagana lekami przepisanymi przez psychiatrę. Kończę je właśnie przyjmować, terapia również jest na finiszu, ale trwała ponad dwa lata.
Piszę o tym, bo wiem, że wiele z Was naprawdę tego potrzebuje. I nie ma w tym żadnego wstydu, żadnej ujmy. Życie nie jest łatwe. Życie w rodzinie (która niby ma być oparciem, a jednak często jest tym, co wbija szpileczkę najgłębiej i rani do krwi), życie w związku, w końcu życie z dziećmi, nie jest łatwe. I nic dziwnego, że potrafimy się w tym pogubić. Często, aby odzyskać radość, spokój i harmonię, potrzebujemy kogoś z zewnątrz, kto uświadomi nam dynamikę naszych relacji i ukryte źródło problemów. Oczywiście potem czekają nas zmiany i praca nad nimi, ale i nadzieja i spokój płynący z nowej strategii i całkiem nowej drogi. Że nie wspomnę o depresji, która jest poważną CHOROBĄ, właściwie w wielu aspektach uniemożliwiającą normalne życie.
Istnieje szereg publikacji (wiele naprawdę bardzo, bardzo dobrych), portali, czy w końcu blogów traktujących o życiu, związkach, rodzicielstwie. Pamiętaj jednak, że książka jest ogólna, a Twoja sytuacja bardzo indywidualna. Blog jest subiektywny, pisany zwykle przez laika, na przykład bardzo młodego, nastoletniego wręcz rodzica, którego dzieci są malutkie. Metody, które stosuje, mogą okazać się błędne, ale tego dowiemy się dopiero po latach. Poza tym brak czasu powoduje, że nawet te lektury czytasz zwykle na pół śpiocha, bez możliwości głębokiej refleksji.
Jeśli czujesz, że sobie nie radzisz, że przerasta Cię rzeczywistość, że masz dość, energii nie starcza Ci nawet do południa, Twoja rodzina i dzieci nie dają Ci pełni szczęścia, Twoje rodzicielstwo jawi się jak ciąg dramatów, nie wiesz co masz robić, jesteś w destrukcyjnym związku, nie radzisz sobie na jakimś życiowym polu, potrzebujesz porady, masz lęki, koszmary, czujesz pustkę, rozdrażnienie, agresję – nie wahaj się. Nawet wtedy, kiedy masz małe wątpliwości, albo gdy coś tylko lekko Cię uwiera. Ciągły smutek nie jest czymś naturalnym. To, że nic nie cieszy, także.
Kiedy ostatnio opublikowałam informację o tym, że korzystam z psychoterapii, pojawiło się wiele pytań, w tym jedno powtarzało się najczęściej – czy warto? Tak więc podpowiadam – warto. Wiem, że świata nie uda mi się zmienić. Nie ominą mnie problemy, nieszczęścia i złe dni. Nie wymażę magiczną gumką bolesnych przeżyć, nie cofnę złamanych serc i klęski. Mogę natomiast nauczyć się radzić sobie z tym tak, aby rzadziej wpadać w czarny dół, mogę się nauczyć jak dostrzegać czarne myśli zanim mnie sparaliżują. Mogę nauczyć się omijać szerokim łukiem ludzi, którzy w moim życiu są zbędni.
Jeśli masz jakiekolwiek przesłanki ku temu, że ze swoimi problemami samodzielnie sobie nie poradzisz – nie wahaj się poprosić o pomoc. Szkoda marnować życie na stanie w miejscu, czy zmaganie się z depresją. Terapia jest dla słabych, wariatów i leniuchów? Wręcz odwrotnie – tkwienie w rozpaczy jest dla słabych i tchórzliwych. Proszenie o pomoc to oznaka odwagi i siły. Problemy duszy są tak samo ważne jak choroby ciała i nie wolno ich ignorować. Paradoksalnie czasami łatwiej jest powiedzieć komuś obcemu o tym, co Cię gnębi. Rodzina i przyjaciele nie są w stanie spojrzeć na wiele kwestii obiektywnie i bezkrytycznie. To żaden wstyd. Wstyd to jest kraść. Życzę powodzenia i mocno trzymam kciuki. Dla każdego z nas kiedyś wychodzi słońce. Warto o to walczyć. Walczyć o siebie.