Dostałam ostatnio kilka wiadomości w stylu – “Cieszę, się, że jest Twój blog, że piszesz jak jest. Dlaczego nikt nie mówi prawdy”? Ano dlatego, że nikt nie chce jej czytać. A przecież w prowadzeniu popularnego bloga chodzi o lajki. A ja piszę jak jest, bo nie chodzi mi tylko o lajki. Jest jak jest, bywa, że niezbyt kolorowo.

Bywa, że mam w domu burdel na kółkach, a jedynym wolnym kawałkiem podłogi jest biały podkład, na którym właśnie zrobiłam zdjęcia. Moje dzieci mogą się bawić gdzie chcą, a zabawki w naszym domu są do zabawy, nie do prezentowania na Instagramie. Jak tu zrobić dobre zdjęcie, kiedy miś nie ma ucha, klocki są zdekompletowane, a na dywanie jest plama niewiadomego pochodzenia? Jasne, że lubię wnętrza w stylu skandynawskim. Ale sama nie wiem, czy dobrze czułabym się w biało-szarym domu? Rzadko robię selfie, bo zwykle jestem w stroju do biegania, więc ileż można to pokazywać. Albo włosy mam nie ułożone, albo torebkę nie trendy, albo zero makijażu, więc kogo to obchodzi? Zazdroszczę idealnego porządku, dzieci wyglądających jak z kolorowego magazynu, mamy w szpilkach i z nienaganną fryzurą. Ale czy tak wygląda prawdziwe życie, czy tylko ułuda, reklama życia, a nie prawdziwa codzienność? Czy może to jest tak, jak z tym kawałkiem białego tła u mnie?

Do przedszkola i w domu dzieci ubieram przede wszystkim wygodnie. Oczywiście, że podobają mi się ciuchy z Zary lub polskich projektantów, lansowane przez czołowe blogerki. Gdyby ktoś mi te ciuchy dawał, też zakładałabym je dzieciom na plac zabaw. Na spacer do lasu ubierałabym im stylówki za 1000 zł. Czemu nie, kto bogatemu zabroni, dali to grzech nie użyć? Na razie jednak ciuchy muszę kupować, a ponieważ moje dzieci są żywe, bywa, że rajstopy i getry mają na jeden raz. Tak więc kupuję je na allegro, w pepco i na wyprzedażach. Kraja mi się serducho za każdym razem, kiedy odbieram dzieci z przedszkola w miksie z farbek, barszczyku, jagód i w dziurach na kolanach po wykładzinie, na której świetnie udawało się pieska. Trochę mniej boli, kiedy wiem, że te legginsy kosztowały 5 zł, a nie 10 razy tyle.

Piszę o byciu dobrym rodziciem, choć bywa, że akurat mam deficyt cierpliwości i krzyknę, straszę, przekupuję, deptam wszystkie tak dobrze znane teorie, odliczam czas do 20-tej. I o tym piszę, sama czytam swoje “mądre” wywody. Bo życie to nie scenariusz. Musisz co chwilę doprowadzać się do porządku i wracać na drogę, z której zdarzyło Ci się zboczyć.

Napisałam Wam już o chorobach moich dzieci. Post, który spotkał się z ogromnie pozytywnym przyjęciem, ale i głosami krytyki. A ja napisałam od serca. Próbowałam naturalnych metod. Półtora roku walczyłam naturalnie. I się poddałam, bo w warunkach krakowskich ta natura nie dawała rady. Jasne, tabletki, choćby był to probiotyk, nie są dla nikogo dobre, w szczególności dla dzieci. Dla mnie jednak były lepszym wyborem niż antybiotyki. A Ty rób, jak uważasz, to co jest tutaj to tylko moja dobra rada.

Pisałam Wam o moim związku. Teraz mamy ciężki okres, ale naprawdę sataramy się ze wszystkich sił nie oddalić od siebie. Nie jest to łatwe, bo po całym dniu z dziećmi często nie chce nam się nawet rozmawiać. Jak tu jeszcze przy tym wszystkim silić się na romantyzm, randki i kokietowanie? Trzeba. To jest jedyna odpowiedź. I musisz znaleźć swój sposób na dbanie o związek.

Piszę często o kuchni. Bo i ja byłam mamą, która uważała, że jeśli coś jest reklamowane jako dla dzieci, na pewno jest dobre. I na pewno moje dziecko nie zje brokuła, nie wypije wody, pogardzi jogurtem, który nie będzie Danonkiem. A potem przyszło opamiętanie i zmiana niektórych nawyków. Odpierając zarzuty po ostatnim poście, w którym obwiniam rodziców za otyłość dzieci, nie przeginam w drugą stronę. Przecież pisałam już, że bywaliśmy w lecie w Maku, a od lodów jesteśmy uzależnieni. Można wszystko, ale z umiarem.

Aktualnie “siedzę w domu”. Dzieci mi bardzo chorowały, nie byłam na 100% ani w pracy, ani w domu, a poziom naszej frustracji sięgał zenitu. Nie piszę tutaj o tym, że brakuje nam tej drugiej wypłaty, że bywa, że czuję się jak kura domowa, choć to bardzo niesprawiedliwe, pejoratywne określenie, a przecież wychowanie dziecka to najtrudniejsza praca i żadne doświadczenia z korpo nie są w stanie się nawet z tym równać. Bywa, że każdy dzień spędzam zupełnie sama, jedyną drogą, jaką przebywam to do i z przedszkola i brakuje mi kontaktu z ludźmi, garnituru, wysokich szpilek, czerwonej szminki i bycia szefową. Jest jak jest.

Za dwa tygodnie przebiegnę mój trzeci półmaraton. W zeszłym tygodniu się przeziębiłam, ale trenować trzeba, więc przebiegłam dwa razy po 15 kilometrów. Boli mnie od tego biegania nie tylko gardło, ale i kręgosłup, uda stały się bardziej potężne. Maraton mnie poturbował, nie tylko fizycznie. Uwolnił mix głębokich emocji, na wiele miesięcy odebrał radość z biegania. Kolejny raz zdałam sobie sprawę z tego, jak ciężko jest cokolwiek osiągnąć i jak trudne bywa życie, a momety radości są bardzo krótkie. Bieganie to jest mój Everest i wchodzę na niego za każdym razem, kiedy zakładam buty do biegania.

Namawiam do pracy nad sobą. Mamy ogromny potencjał, którego nie wykorzystujemy. Trzeba walczyć. Ale jednocześnie można sobie od czasu do czasu odpuścić, popłakać w kąciku, włosów nie ułożyć, obrazić się na świat, a potem zjeść kawałek czekolady, poleżeć pod kocem i obejrzeć odmóżdżającą komedię. To wszystko jest dla ludzi. Nie jestem z żelaza i zdarza się, że mam gorszy dzień, wtedy piszę coś, o czym ktoś automatycznie myśli, że nie jest zgodne z postem z 11 stycznia, w którym napisałam, że… A ja jestem zmienna, jak to kobieta. Dziś myśle tak, jutro stwierdzę, że to bzdura totalna, a napiszę Ci o tym za tydzień. Życie po prostu, jest jak jest.

I taka twarda jestem, a jesień mnie totalnie przygnębiła. Płacz na końcu nosa, nostalgia, zimno i ogólne zniechęcenie. I nawet już post napisałam o tym, jak pokonać chandrę. I nigdy nie ujrzał światła dziennego. Bo takie rady w stylu “w wannie się połóż, odpocznij, serial ulubiony puść, do fryzjera idź, na zakupy, a potem wina z przyjaciółką się napij”, to takie banały, że aż wstyd pisać. My, twardziele, potrzebujemy innego kalibru pocieszenia. I tak znalazłam swój sposób na chandrę. Przeczytałam po raz kolejny “Chustkę” i post o śmierci Ani Przybylskiej, a potem wybrałam się do kina na “Żyć nie umierać”, “Chemię” i “Młodość” (mało śpię, do kina chodzę późnym wieczorem, zwykle solo – gdyby ktoś się zastanawiał jak to zrobiłam). I tak sobie pomyślałam, że są w życiu większe problemy niż koniec lata, rozbicie i gorszy dzień. Że są na tym świecie ludzie, którzy, gdyby mieli kolejną szansę, cieszyliby się każdym dniem, nawet tym chłodnym, zimowym. Że woleliby nawet te obwisłe, ale jednak prawdziwe piersi. Że poznałam już wiele kobiet, które gołymi rękami udusiłyby matkę, która narzeka na swoje dziecko. Bo one nigdy nie będą go miały.

Pokazuję w postach na tym blogu, że można. Można stać się lepszym. Można próbować przeżyć życie zastępując “jakoś” słowem “jakość”, bo to nie to samo. Nikt z nas nie jest idealny. Mówię głośno, że bywa, że ciężko mi jest coś przebaczyć, że denerwuje mnie zbytnie rozczulanie się nad sobą, że nie rozumiem kobiet, w których matka zabiła kobietę, współczuję tym, którzy latami tkwią w okropnych związkach, nie lubię ludzi mało konkretnych, którzy boją się konfrontacji, a za plecami wbijają nóż w plecy. Mówię, co myślę i zdarza się, że jest to o jedno zdanie za daleko. Kosztem bycia prawdziwą, bywam trudna.

Macierzyństwo na wielu poziomach mnie rozczarowało. Nikt nie mówi o tym jak bardzo jest ciężko, jaką walkę musisz codziennie ze sobą stoczyć. Jak bardzo się boisz, wręcz paraliżujący jest ten strach. Czy dam radę? Czy robię to dobrze? Rodzicielstwo to nie maraton – nie ma mety, po której możesz paść na kolana, dostaniesz medal i masz odfajkowane. Ale i piszę tutaj o tym, że dziecko to cud. I warte jest wszystkiego.

Chciałabym, aby ten blog stał się pracą płatną. Ale może będzie musiała wystarczyć satysfakcja? Bo nie mam 50 tysięcy złotych na reklamę na Facebooku, która zapewni mi miejsce na podium (realne stawki, nie zmyśłam tego). I tylko co drugi dzień towarzyszy mi myśl, żeby to olać. I wtedy dostaję taką wiadomość, w której ktoś napisze “dziękuję” i wiem, że warto. Bo i mnie potrzebne są takie wirtualne ramiona do wypłakania. Ciche, anonimowe, ale które zawsze są, kiedy tylko ich potrzebuję. I cieszę się, że mogę i Ciebie czasami kopnąć w dupę, albo przytulić, do wyboru, w zależności od potrzeb. Jest jak jest. Pięknie. Trzymaj się ciepło.  

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!