Dziennik. Australia. Mróz.

Wiem, że wszyscy w Polsce żyją aferą drogową. Niestety, mimo najszczerszych chęci, dementuję plotki, to nie byłam ja, choć zaliczyłam już kilka wpadek na drodze.

To znaczy to są takie wpadki jednorazowe, z zewnątrz może i wyglądające groźnie, ale po bliższym przyjrzeniu się wychodzi na jaw, że sprawca zamieszania to nieszkodliwy wariat machający rękami, zamykający oczy i puszczający kierownicę. To ja. Najgorsze są dla mnie ronda i krzyżówki, na których nigdy nie wiem, po której stronie drogi mam prawidłowo wylądować i często okazuje się, że wylądowałam po złej. Ech, te życiowe wybory. Najlepiej ciąć na krechę i udawać, że tak miało być.

W szkole było pierwsze zebranie. Zebrania są podobne jak w Polsce. Wszyscy rodzice siedzą zgarbieni na miniaturowych krzesełkach I słuchają pani. W sumie na tym by się skończyły podobieństwa, bo zamiast odczytywania regulaminu, który u bardziej zmęczonych rodziców powodował intensywne przyciąganie górnej powieki oka do dolnej, zebranie w Oz było przede wszystkim na luzie. Pani, której słuchałam najdłużej, opowiadała o sobie, o swojej filozofii nauczania, a potem o programie. Rzucała żartami i głośno się śmiała. Przeszła każdy dzień po kolei, a potem wypisane na około w klasie wartości, które szkoła chce zaszczepić dzieciom. To wszystko po to, żebyśmy nie udawali zdziwionych, kiedy dzieciaki przyniosą te slogany do domu. ABC szkoły to odpowiedzialność, szacunek i współpraca. Nauczycielki starają się nie używać słów grzeczny, niegrzeczny, a w zamian mówią o wyborach, których dokonują dzieci. Fajnie się to zapowiada i próbujemy tej metody w domu.

W klasie wisi wielkie słońce, na którym spinaczami przypięte są karteczki z imionami dzieci, które podjęły w ten dzień dobry wybór, zgodnie z ABC szkoły. Celem jest zamknięcie każdego dnia z całą klasą na słoneczku. W klasie działa też teoria napełniania zbiornika emocji. Pisałam już kiedyś o tej starej jak świat metodzie, fajnie, że działa też w szkole. Oparte jest to na teorii, że każdy człowiek nosi w sobie zbiornik uczuć, który musi napełnić, a w tym celu potrzebuje przyjaźni, uwagi innych, nauki, czasu dla siebie, itp. Kiedy coś nie działa, Pani przypomina o zbiorniku i pyta, co trzeba zrobić, aby go napełnić.

Na kartce z informacjami, które Pani nam wręczyła, była adnotacja, że wszystkie sprawy dotyczące dziecka w szkole są rozwiązywane na bieżąco, z dzieckiem i innymi zainteresowanymi, a jeśli coś Panie martwi, to zorganizują spotkanie w cztery oczy z rodzicami. Trochę odetchnęłam z ulgą, że codziennie nie będzie mnie ktoś atakował.

Do szkoły nie wolno przynosić zabawek, ale w wybrany dzień w tygodniu można przynieść coś, czym dziecko aktualnie się zainteresowało. Może to być ulubiona zabawka, zdjęcie z babcią albo patyk znaleziony w lesie. Dziecko jest zachęcane do wychodzenia na środek i opowiadania, co przyniosło i dlaczego, inne dzieci zadają pytania. Pani podkreśliła pięciokrotnie, żeby nawet wtedy, kiedy dziecko wybierze coś niedorzecznego, w stylu papierek po ulubionej czekoladce, pozwolić mu to przynieść.

Szkoła aspiruje do wspierającej środowisko. W każdą środę w trakcie lunchu do klasy przychodzi „policja eko” (dzieci ze starszych klas) i sprawdza, ile śmieci wyprodukowała dana grupa. Pomysł jest taki, aby spakować dziecku jedzenie na cały dzień nie w papier śniadaniowy, czy worki, a plastikowe opakowania wielokrotnego użytku. Czyli nie soczki, a woda w bidonie. W szkole jest konkurs i każda klasa bierze w nim udział, więc Pani prosi o wsparcie i pamiętanie, przynajmniej w środę, o środowisku. Maluchy biorą też udział w segregowaniu śmieci – Pani pokazała nam specjalne okulary, fartuch i szczypce, których używają dzieci w tym celu. Przy zerówce działa ogródek, do którego dzieci same robią kompost i karmią robaki. Fuj, fuj, ale podobno dzieci uwielbiają to segregowanie śmieci i prace w ogródku warzywnym i nie mogą doczekać się na swoją kolej.

W szkole działa stołówka, dziecku można zamówić posiłek na wszystkie trzy jedzeniowe przerwy przez Internet. Czyli jeśli nie chce Ci się gotować, zamawiasz posiłek dla dziecka. W lecie można zamówić też lody. Nie ma więc dawania dziecku kasy, za którą potem kupuje słodycze, a obiadu nie zje. Nie ma też konieczności zapisywania się na obiady na cały miesiąc, można zadecydować z dnia na dzień.

Rodzice mają za zadanie spakować dzieciom posiłki, podzielone na 3 grupy – drugie śniadanie o 10:40, coś do chrupania o 12:15 i lunch o 13:05. Pani podała wiele przykładów co to może być, a na koniec pochwaliła wszystkich rodziców, że robią dotychczas wspaniałą robotę i jedzonko dla dzieci wygląda znakomicie. Uprzedziła też, że dzieci lubią się dzielić, więc absolutnie nikomu nie wolno przynieść nic z orzechami, ze względu na alergie.

Matki i Ojce pakujące żarełko dla dzieci – po tygodniu jestem wykończona. Wyliczyłam, że przy dobrych wiatrach czeka mnie to jeszcze co najmniej 1600 razy. Brawo dla Was! Dopisuję ten punkt do listy rzeczy, których nikt mi nie powiedział, zanim urodziłam dzieci! „Będziesz do usranej śmierci kroić kanapki i obierać jabłka”. Ech. Jak tylko się trochę ogarnę, przygotuję jakiś tutorial jak to przetrwać i się nie namęczyć.

Dzieci raz w tygodniu chodzą do biblioteki, gdzie mogą sobie wybrać książkę, którą na tydzień wypożyczą. Książka ma wrócić po weekendzie do szkoły, w innym przypadku nie wolno wypożyczyć kolejnej. Moje dzieciaki pokochały te wycieczki i nie mogą się doczekać „library day”.

W klasie działa „drzewo dawania” (giving tree), a którym wiszą zabawki i inne drobne rzeczy, które dzieci pragną podarować innym. Wygląda zjawiskowo, bo są na nim i ręcznie robione laurki, sznurówka, batonik, jak i lalka i klocek. Dzieci będą mogły sobie okazjonalnie coś z drzewa wybrać.

W australijskiej szkole rodzice są zachęcani do pomocy. Codziennie rano, od wtorku do czwartku, do klasy zapraszanych jest dwóch rodziców, którzy od 9 do 10.30 pomagają pani. Fajny pomysł. Jest grafik, do którego wpisuje się swoje nazwisko. Można też pomagać na stołówce. To chyba był dla mnie największy szok kulturowy, bo przecież wszyscy są zajęci, każdy ma dzieci, pracę, obowiązki i kiedy już chowałam się przed wzrokiem nauczycielki szukającej chętnych, wiązałam niby but i szukałam w torebce chusteczki, lista szybko się zapełniła i kiedy ja w końcu wyczaiłam, że wypadałoby też się gdzieś wcisnąć, nie było już gdzie się zapisać.

Na szczęście pojawiła się i dla mnie opcja. W każdy czwartek 9-10.30 cała zerówka będzie miała zorganizowane zajęcia sportowe, więc zgłosiłam się na stałe do pomocy. Zawsze chciałam mieć gwizdek, kazać robić karne pompki i skakać przez kozła (trauma z podstawówki), więc to wymarzone dla mnie zajęcie! Będę pomagać przez cały semestr, czyli 10 tygodni, a potem zobaczymy. Pomoc rodziców wydaje mi się świetny pomysłem, można poznać program, inne dzieciaki w klasie, zobaczyć na żywo interakcje swojego dziecka, zaprzyjaźnić się z panią, wdrożyć w życie szkoły, czy po prostu zorientować się, na jakim etapie jest akurat nasza pociecha. Dla mnie konieczność, bo system nauczania w Australii to dla mnie czarna magia.

W klasie mamy kilka egzotycznych imion, przy których nawet, gdybym dała dzieciom na imię Zenobia, nie zrobiłoby to na nikim wrażenia. Moim ulubionym imieniem jest Summer, czyli Lato. Łatwe, proste, wesołe, gorące. Nic tylko przywieźć podobną modę do Polski i dać na przykład chłopcu na imię Październik. Bardzo wdzięczne imię. Podobnie jak Jabłko, Szałwia, Jackson czy Brooklyn. Ale bądźmy patriotami! Forsycja, Krawczyk czy Huta to też bardzo dobre propozycje na nowoczesne imiona dla dzieci. Nie bądźmy gorsi od zachodu!

Jak to mawia moja przyjaciółka, na pochyłe drzewo wszystkie kozy sikają, tak więc i pogoda mnie tutaj nie rozpieszcza. W tym tygodniu zaliczyliśmy najzimniejszy letni dzień od 38 lat. Rekordowo niska temperatura, dwudziestu stopni na plusie, skłoniła tubylców do odkurzenia puchówek i zaprezentowania światu kolekcji jesionek i kozaków. Strasznie zimno, na szczęście mamy ze sobą kalesony i czapki, więc jakoś przeżyjemy, dziękuję za troskę. W tym samym czasie po drugiej stronie Australii, na zachodnim wybrzeżu, panują takie upały, że zabronili gotować. Stąd często jesteście zagubieni – ja tu narzekam na mrozy, a w Polsce jak zwykle telewizja kłamie. Kochani, Australia jest większa od Europy, więc to nic dziwnego, że są takie różnice temperatur. Z dwojga złego wolę już ten dwudziestostopniowy mróz, niż upał.

Codziennie pytacie, jak wyjechać do Australii. Co trzeba zrobić, czy jest trudno i ile to kosztuje. No więc kochani, jest dobra wiadomość – jest to szalenie łatwe i właściwie trzeba zrobić tylko jedną rzecz – wyjść za mąż za Australijczyka! Pikuś. Trochę pechowo, jeśli akurat macie już męża lub sami nim jesteście. Ale, tutaj druga dobra wiadomość, jest jeszcze jedna opcja. Trzeba tylko uzbierać troszkę pieniędzy na wizę (około 20 tysięcy polskich złotych) i uzbroić się w cierpliwość (a konkretnie w rok cierpliwości – cztery miesiące na wypełnienie dokumentów wizowych, a potem jakieś osiem na oczekiwanie na decyzję). Nic trudnego, naprawdę. Potem można już nagle się spakować i jechać w świat. Zapraszamy.

Tyle na dzisiaj. Lecę rozpalać w kominku i gotować rosół. W końcu niedziela!

*Zdjęcie z naszej lokalnej plaży, w trakcie rekordowych mrozów.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!