Jak mi w tej Polsce? Czyli przemyślenia po powrocie.

Nie ma dnia, aby ktoś mnie nie pytał po co wróciłam do Polski, jakie są plusy i minusy, czy mój mąż tęskni? 

Mam wrażenie, że stale komuś na te pytania odpowiadam, ale przy okazji obu lajwów na Insta one się pojawiają, więc chyba nadal wiele osób chce to wiedzieć. 

Tak więc uprzejmie donoszę. Wróciłam do siebie. Jasne, czasami mi się tęskni za kilkoma rzeczami, ale prawda jest taka, że natychmiast przypominam sobie, że te rzeczy również sprawiały mi przykrość i tęsknota mija zanim dopiję ostatni łyk kawy, a że głównie piję średnią czarną, to chyba domyślacie się, że jakoś szczególnie długo nie smutkuję. 

Nie tęsknię na pewno za pogodą. Zdecydowanie wolę klimat umiarkowany niż 10 miesięcy upału. Upał lubię kilka dni w roku, na urlopie. Nie non stop. No i kocham 4 pory roku, nawet późna jesień mi nie przeszkadza, bo w Polsce wypada na listopad, a ja mam w listopadzie urodziny i to jest dla mnie zawsze bardzo wesoły czas. A wiosna tak bardzo mnie cieszy, że nawet pandemię osładza. Właściwie nie wiadomo od czego zacząć? Od magnolii, bzu, tulipanów, bobu, truskawek? No i ja jestem dziwna, bo lubię zimę. Tak naprawdę lubię to szczypanie w policzki. 

Nie tęsknię na pewno za how are you. Po prostu – od nieprawdziwych uśmiechów wolę te szczere grymasy. Brakuje mi czasami tego ciągłego kruszenia międzyludzkich lodów, które w Australii uskutecznia się na każdym kroku. Ale bądźmy szczerzy. Nie dość, że jestem Polką, to jeszcze kobietą. Są dni, kiedy nic mnie tak nie denerwuje, jak wszystko i wtedy te przymusowe gadki z każdym wszędzie, żeby czasem nie wyjść na gbura, czy zarozumiałą francę, bywały męczące. Poza tym nigdy nie wiedziałam, nawet wtedy, kiedy znałam kogoś już dobrze, czy mnie lubi, czy nie. Wszystkich podejrzewałam o oportunizm i obłudę. Strasznie to męczące. 

Nie tęsknię za Polakami na emigracji. Nie ma nic gorszego niż pewien gatunek Janusza, który wyrusza w emigrację, po 3 miesiącach mówi “u Was w Polsce” i wtrąca w zdania słówka typu “well”, chociaż tak naprawdę język obcy jest nadal dla niego bardzo obcy. Niby mogłoby się wydawać, że fajnie by tak było solidarnie, ze swoimi, ale nauczyłam się, że lepiej z daleka. 

Nie tęsknię za poczuciem wyobcowania. Ja wiem, że jest mnóstwo ludzi, którzy wyjeżdżają i czują się na obczyźnie jak w domu, jak u siebie. Ja tak nie mam. Ja się czułam zawsze obca. Chociaż przecież zawsze natychmiast miałam nowe znajomości, jak chciałam to pracę, rozumiałam język, mogłam uczestniczyć w normalnym życiu, nic mnie nie omijało. Ale za granicą nie czuję się u siebie. Nie mam kompleksów, ale czuję, że nie przynależę. Mam mało miejsc, które coś mi przypominają, wiążą się z jakąś historią, przeszłością. Ludzie są obcy. Nawet takie bzdury jak truskawki kupowane każdego roku w tym samym miejscu, trener na siłce czy miejsce parkingowe pod blokiem u mamy, to samo od wielu lat są częścią mnie, było nie było. Rutyna, gesty, zwyczaje, mimo życiowego szaleństwa trzymające w pionie, pomagające się nie rozlecieć, kiedy nagle źle. Ja po prostu tylko tu, w tym kraju nad Wisłą, kraju absurdów, zimnej wódki i Maryli Rodowicz, czuję się u siebie. Tylko tu wiem, jaka jest różnica między “Ty”, a “Ty chuju”. Tu jestem w domu. 

Nie tęsknię za uczuciem paniki, kiedy słyszałam, jak moje dzieci zapominają prostych słów po polsku i z osobami, które po angielsku w mojej rodzinie nie mówią, coraz trudniej jest im przeprowadzić najprostszą rozmowę. Tak się składa, że taką osobą jest moja mama, tata, babcia. Tak było po tylko 2,5 roku, z przerażeniem myślałam co będzie, kiedy dzieci będą większe i nic już ich nie zmusi do poznawania mojego języka. Mojego, bo Polska stałaby się dla nich wspomnieniem. W pewnym momencie tam przestałam się oszukiwać, że przy regularnym życiu, wypełnionym szkołą, kolegami, rozrywkami, zajęciami dodatkowymi, będę miała czas, aby dzieci nauczyć trudnego języka polskiego. Kiedy? Jak? Skoro nawet w domu rozmawiamy przecież po angielsku? Zmuszać? A jeśli nie zmuszę, to przecież będę musiała zawsze do własnych dzieci mówić w obcym dla siebie języku. Czy będę potrafiła przekazać im polskość? Po angielsku? 

Serce mnie bolało, kiedy myślałam o typowych dylematach emigranta. Polecieć do domu i wykorzystać na to cały urlop i wszystkie oszczędności, czy pojechać jak człowiek na wakacje, w nowe miejsce, odpocząć, a nie kursować po znajomych i rodzinie, z każdą wizytą boleśnie dowiadując się, że już nie jestem tu, ale jeszcze nie jestem tam. Powroty do domu, choć utęsknione, niestety zawsze naznaczone trudnym do wypowiedzenia rozdarciem i powrotami z jeszcze większą dziurą w sercu.

Nie tęsknię za tęsknotą. Ona dla mnie zawsze oznaczała tęsknotę za ludźmi. Bo wszystko inne możesz wszędzie teoretycznie mieć lepsze. Nawet siebie możesz wykreować na nowo, w końcu nikt Cię nie zna, nie pamięta Twoich imprezowych wpadek, czy tego, jak się zakochałaś w panu z majcy i wysłałaś mu anonim, z tym, że przez przypadek podpisany z imienia i nazwiska. Możesz być tą najlepszą wersją siebie, bo nikt nie zna głębszej prawdy, jesteś czystą kartką. Są jednak tacy ludzie, których nigdy, za nic, nie da się zastąpić. Ludzie, przy których czujesz się bezpiecznie, których sobie wybrałaś do życia. Tego się nie da kupić, wypełnić domem z basenem i samochodem bez dachu. Bo te wszystkie rzeczy cieszą, kiedy się je z kimś dzieli. 

Nie tęsknię do tego ściśniętego gardła, tego braku oddechu, który wiecznie czułam. To było przedziwne uczucie, dopadało mnie o różnych porach, często w miejscach i w czasie, który miał być szczęśliwy, pogodny. Biegniesz sobie po plaży, otacza Cię roześmiany tłum, zaraz sobie usiądziesz wypić latte na kokosowym, wśród bezczelnie szczęśliwych ludzi i łapie Cię taki bezdech, że musisz przystanąć. Łzy same cisną się do oczu. A to wszystko dlatego, że w radiu, którego aktualnie słuchasz, leci piosenka, która Ci przypomina wesele przyjaciółki, którą teraz widujesz raz na kilka miesięcy, często co drugie słowo i rozpikselowany obraz. Tak wielu rzeczy nie da się przez ten Internetowy związek przekazać. Tak wielu. Zaczyna omijać Cię wszystko. 

Jestem pewna, że dziura w sercu kiedyś by się zabliźniła, z czasem zrobiła się mniejsza. Jestem pewna, że z czasem nowe życie stałoby się powszednie. Nowo poznani ludzie staliby się przyjaciółmi. Ogromne kredyty przestałyby przerażać. Z tym, że ja nie chciałam latami czekać na coś, co mam. Mam tu. Nie chciało mi się życia od początku zaczynać w wieku 40 lat. 

Jest szereg takich tematów, które mnie osobiście w ogóle nie przekonują do uciekania z danego kraju, czy do zostawania w innym. Jedną z kwestii jest polityka. Serio no ale ani PiS ani inne dziwne partie nie mają raczej wpływu na moje życiowe decyzje. Chociaż przyznaję, skutecznie mnie ten rząd zniechęca do przykładnego płacenia podatków, sumiennego pracowania i generalnie życia na swój koszt. Przecież ja tu nie wróciłam dla Jarka czy innego Andrzeja. NIGDZIE na świecie kasa nie leci z nieba. Niestety. NIGDZIE nie ma nic za darmoszkę. Wszędzie polityka jest kontrowersyjna. Bo raju nie ma. Ja o tym wiem. 

Mąż chyba należy do tej drugiej grupy ludzi. Może mieszkać gdziekolwiek i się przyjmie. Nie tęskni tak jak ja tęskniłam, nie czuje tego ściskania w gardle, z którym ja nie potrafiłam żyć. Po prostu. Chyba jest typowym samcem – zakładasz rodzinę i to o nią się troszczysz i wszystko inne staje się drugoplanowe. 

Napisałam już tak wiele tekstów na ten temat, wylałam morze łez. Ale odpowiedź jest bardzo prosta. Tu nie mam dziury w sercu. Na najpiękniejszych plażach samotność smakuje dokładnie tak samo.

Jest mi dobrze. Choć nie ma codziennie plaży, wiadomości ciężko się ogląda, a polska szkoła jest nieporozumieniem. Wolę pić kawę z przyjaciółką, w ukochanym Krakowie, w miejscach, które sobie wybrałam do życia, a które są moje i tylko moje. W moim domu, z moją rodziną, po polsku, choć przecież nadal bardzo międzynarodowo. Lubię tu być. Lubię wracać tam gdzie byłam. I tyle.