Do kawy #6. (Do wina też się nada).
Oczywiście jak ja już gdzieś pojadę, to wszystko musi być na opak. Samotny tydzień w Lizbonie jakoś mi minął, nawet bez żadnych atrakcji większych. Nikt nie chciał mi sprzedać koki, nie zginął mi bagaż, nikt mnie nie gonił, wręcz w większość dni byłam w pokoju o 19 i wieczór spędzałam pracując, a rano budziłam się 5-6 i też pracowałam, zanim leciałam zwiedzać lub na Web Summit.
Za to powrót do domu wynagrodził absolutnie wszystko. Ale od początku. W piątek rano. Wbijam do Uberka pod hotelem w Lizbonie. Akurat wysiada żwawa kierowniczka, jedziemy. Niestety korek jak w Krakowie o 7 rano, Isaura narzeka pod nosem, gestykuluje. Stoimy. W końcu mi wyjaśniła, że dupa blada, pojedziemy na przyloty, a potem sobie szybciutko śmignę. To szybciutko to się okazało być na górę, na dół, windą znowu na górę, kilometr korytarzem prosto, a potem miły pan mówi, ale EasyJet to inny terminal, Miss. Już mi się ciśnienie podniosło i żyłka o mało nie pękła, ale spoczko. Do lotu dwie godzinki, nie będzie tak źle.
Przy odprawie pani, nie wyrażającym żadnych emocji głosem, mówi, ale Ty bejbe masz dwa loty, walizkę Ci tera nadamy tylko do Bristolu i jak se tam nie odbierzesz na czas, to my mamy to w dupie. Aha. Obsługa klienta na światowym poziomie, wbijane do głowy podejście do klienta przynosi efekty. A tak w ogóle, paniusiu droga, kontynuuje, to ten lot jest opóżniony w tym momencie godzinkę, no ale wiadomo, to może ulec zmianie, więc na Twoim miejscu szukałabym sobie miejscówki na nocleg. Bristol is very nice.
Nie wiem jak to jest, ale jak sama wracałam z Polski do Australii, to moja wiza była nieważna, co spowodowało, że stary się zapowietrzył na kilka groźnych chwil. Teraz, sam sobie pozostawiony w Polsce z dziećmi przez 8 dni, miał stan przedzawałowy. Ja natomiast natychmiast wyczaiłam, że pociąg z Bristolu do Londka to tylko dwie godziny i podróż do Lizbony może się zakończyć winkiem z przyjaciółką pod Big Benem. Ciężko mi było w tej sytuacji się smucić, w końcu, jak śpiewa Raz, dwa, trzy „Trudno nie wierzyć w nic”, więc ja bardzo wierzę w to, że jak los Ci daje cytryny, to zrób z nich lemoniadę. Albo wino, czy jakoś tak.
Czas w oczekiwaniu na lot spędziłam produktywnie. Mąż rwał włosy z głowy, a przyjaciółka przekonywała, żebym została do niedzieli, w końcu i tak już przecież orderu matki roku nie będzie, więc co mi tam dzień w te czy we w te. Z tymi nie lada dylematami siadłam w samolot. Oczywiście obok pana, który powinien wykupić dla siebie trzy foteliki, ale spoko, jakoś się wcisnęłam. Lot godzinę opóźniony, a tu pilot mówi, że jesteśmy niestety w długiej kolejce i z pół godzinki będziemy jeszcze czekać na start.
W Bristolu już gotowi na Brexit, każdy, jak 20 lat temu, kiedy pierwszy raz autobusem pojechałam do Londka, musi się tłumaczyć po co, na ile, czy kasiurę ma, a tu kobiecina w nerwach, nawet do gościa, studiującego dowód zażartowałam, że tak, to ja. Niestety bez humoru był, bo grobowo poważny mruknął „widzę”. Lecę więc na łeb, na szyję, biorę walizę, z ulgą zauważam, że nie leci z niej porto, szansa więc jest, że żadna butelczyna, którą wiozę nie pękła. Wylatuję, kątem oka zauważam, że nikt z kwiatami nie czeka, smuteczek (w sumie kto miałby czekać, ale kobieca intuicja podpowiada, że w razie czego foszek może być), dobiegam do odprawy, a tam Pani Dżoana, jak dobrze, że swój człowiek. Już po polsku się produkuję, że opóźniony, że lot, że muszę lecieć, że do Polski, że teraz, że, że… Pani droga, spokojnie, jeszcze 10 minut mamy (tyle mnie dzieliło od tego wina w Londku, szlag). Pośmiałyśmy się razem, nawet karty pokładowej ode mnie nie wzięła.
I już, już prawie witam się z gąską. Ale nie, gdzie tam. Gdyby ktoś gdzieś kiedyś leciał, to w Bristolu na lotnisku jest taka kontrola, że się nawet małego pilniczka nie przewiezie. Nigdzie mnie tak nie trzepali, a już ze dwa razy w życiu samolotem leciałam. Rozebrali mnie do rosołu, pan patrzy na bluzę z kapturem do kolan i mówi „to też ściągaj”. Nie ściągnę, odpowiadam. Paniusiu, tu jest lotnisko, albo ściągasz, albo wołam ochronę. Nie ściągnę, bo pod spodem mam tylko majtki! Pan zrobił się w kolorze dołu naszej pięknej flagi, oczy zakopał w posadzce. I tak o 15:45 w Bristolu zrobiliśmy niezły kabaret, nawet pani babcia obok prychnęła.
Do góry, na dół, windą, korytarz, znowu do góry i już czekam. Wsiadam, uff. Bombelki zobaczę niedługo, stary może zaczynać rekonwalescencję. Ciepło mi się zrobiło na serduszku, posyłane w świat przesłanie działa. Matki w liczbie trzech dużych grup leciały na babski weekend do Kraka! Yay!
Pilot się przedstawia i mówi jestem Harley Davidson, a kiedy koleś koło mnie powiedział, że on ma na imię Usher, to już byłam pewna, że przede mną siedzi Myszka Miki, że to jest jakaś ukryta kamera i zaraz z tyłu wyskoczy Chajzer z mikrofonem. Ale nic takiego się nie wydarzyło, natomiast ktoś zasłabł dwa rzędy ode mnie. Przy drugim podawaniu tlenu i przerażeniu obsługi, wyszło na jaw, że laska nic dziś ze stresu przed lotem nie jadła, tylko kilka kieliszeczków malutkich szampanka na odwagę. Tak trzeba żyć.
Samolot w połowie wypełniony był młodzieżą licealną, która do Polski leciała „Zobaczyć jakiś obóz”, jak mnie poinformował Usher. Ale koncentracyjny? Tego nie wiedział, chyba, może, coś mu świta. Młodzież jak młodzież, robili takie jaja, że o mało się nie posikałam. Planowali jak przechytrzą panią, żeby iść do dziewczyn, tudzież skoczyć na fajkę. No i jak skitrać alko. Z solidarności ze zgredami nie podpowiedziałam, że żubruwkę można doskonale ukryć w butelce po sprite, a coli pół upić i dolać rumu. W końcu jeszcze coś z tego liceum w głowie mi zostało! Miałam przedsmak tego, co będę miała w domu za chwilę. Szkoła średnia z internatem to nadal bardzo kusząca wizja.
Dolecieliśmy do Krakowa, ale niestety, samolot był pełny Brytyjczyków i nikt brawa nie bił. Jestem zawiedziona, wszyscy na świecie powinni poznać tę naszą piękną, polską tradycję.
I na zakończenie tego cudownego dnia wysiadam z taksy, taszczę walizy pod dom, naciskam klamkę, a tu zonk. Cisza głucha, nawet psiur nie szczeka. Jak zdążyłam przewidzieć, stary położył bombelki wcześniej do wyra, po czym sam słodko zasnął. Bosze szumiący, kiedyś go zabiję, to znaczy zabiorę go w góry. Bo w górach, jak wiecie, dużo wypadków się zdarza. Można się na przykład niebezpiecznie poślizgnąć, można drogę zgubić (szczególnie obcokrajowycy powinni uważać, bo choć Polacy już coraz lepiej z językami, tak baca na trasie raczej nie pomocny może się okazać całkiem). Generalnie można zaginąć w niewyjaśnionych okolicznościach, a ciała rzadko odnajdują… Tak, zabiorę go w góry.
- Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
- Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
- Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
- Zapisz się do Newslettera. Dzięki temu prosto na swoją skrzynkę dostaniesz info o nowościach i będziesz zawsze na bieżąco.
- Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i plaży.