Czekam na pińcet.

Wiem, że tytuł spowodował, że tutaj jesteś. Ten temat jest teraz bardzo na topie, codziennie ktoś mnie pyta czy czekam na pińcet, czy się cieszę, że dostanę te pieniądze, co z nimi zrobię i co o tym wszystkim myślę ja, matka trojaczków. Potwierdzam – czekam na pińcet!

Nie ma sensu ukrywać, że pomoc od państwa bardzo się przyda mojej rodzinie. Przy dziecku (nawet jednym) koszty utrzymania rosną. Wózek, łóżeczko, ciuchy, pieluchy, szczepienia, a z czasem placówki oświatowo-wychowawcze, dodatkowe zajęcia, leki. A teraz pomnóż to razy 3. Niestety, te 500 zł to kropla w morzu potrzeb, która nie przekonałaby mnie do decyzji o kolejnym dziecku. I choć czekam na pińcet, wcale nie pochwalam tego pomysłu.

Wolałabym inne rozwiązania, które ułatwiłyby życie mojej rodzinie (i wielu innym polskim rodzinom, nie tylko wielodzietnym). Zacznijmy od początku. Opieka okołoporodowa. Szpital, w którym rodziłam, to była trauma. Niby uniwersytecki, niby klinika, a na sali 7 kobiet w ciąży, jedzenie nie dość, że wstrętne, niezdrowe (w kółko pasztet, białe pieczywo, czarna herbata, zero owoców i świeżych warzyw) to tragicznie zaserwowane, pościel z dziurami, ubrudzona krwią, na korytarzu jedna toaleta dla trzydziestu ciężarnych, a w niej nawet papieru toaletowego brak. Nie wspominam nawet o luksusach w postaci wygodnego łóżka, lampce nocnej, klimatyzacji (a rodziłam w lipcu, bywały dni z temperaturą ponad 30 stopni), czy telewizji. Do tego personel robiący na złość pacjentkom, traktujący je jak “rozwydrzone babska w ciąży”, bez minimum empatii. A to oddział patologii ciąży w (podobno) dobrym szpitalu w Krakowie, (podobno) w Europie. Kiedy rozpoczęły się komplikacje, usłyszałam od lekarzy, że sama jestem sobie winna, co ze mnie za matka i po co przyjechałam tutaj wieczorem, kiedy miejsca brak. Całą noc spędziłam na porodówce, a kolejny dzień na krześle, znosząc fochy i nieludzkie traktowanie. Bo mnie się w ciąży zachciało być, kto to widział! Gdybym w tych warunkach urodziła jedno dziecko, nie wiem co byłoby w stanie zachęcić mnie do kolejnego. Na pewno nie pińcet.

Kolejnym, kluczowym problemem są żłobki, przedszkola i szkoły. Moje dzieci chodzą teraz do przedszkola państwowego, które zdawałoby się należeć powinno się każdej rodzinie, w szczególności wielodzietnej. No cóż, niekoniecznie. Publiczna placówka to dla wielu rodzin marzenie. Pozostaje kolejna kwestia – jakość. Nasze przedszkole jest porządne, oprócz sporadycznych przedszkolanek, które pracują za karę, trafiły nam się naprawdę miłe, pełne energii i empatii Panie, rewelacyjny, zdrowy catering, duże sale, wybór zajęć, itp. Nie narzekam, chociaż 25 dzieci w grupie spycha na margines maluchy, które są wolniejsze, czy mają problemy z zachowaniem, nie potrafią sygnalizować potrzeb, czy kiepsko znoszą rozłąkę z mamą. Przy tak dużej liczbie dzieci, uwaga Pani jest mocno podzielona. Jasne, można przedszkole zmienić. Ano można, ale mając więcej niż jedno dziecko, przedszkole państwowe jest dla wielu rodzin jedyną alternatywą. Posłanie dwójki lub więcej dzieci do przedszkola prywatnego to horrendalny koszt. Dla nas było to od 2000 to 3000 zł miesięcznie (dla porównania około 1000 zł ze wszystkimi opłatami za przedszkole państwowe).

Przeraża też sytuacja w niektórych szkołach. W naszej gminie dzieci jest tak dużo, że ostatnia zmiana zaczyna lekcje o 13! Nie wiem więc co mają począć rodzice pracujący i nie posiadający na miejscu dziadków? Zostawić dziecko samo w domu, czy posyłać na 5 godzin bezproduktywnych zajęć na świetlicy? Co w takim wypadku dzieje się z odrabianiem lekcji, czasem spędzanym wspólnie po pracy i po szkole, z zajęciami dodatkowymi, z wizytą u lekarza? Jak wygląda jakość życia tych rodzin? Czy kolejna reforma edukacji nie mogłaby ułatwić życia pracującym rodzicom i tak, jak jest to w państwach rozwiniętych, ustandaryzować czas nauki? Na przykład w Australii dzieci w każdej szkole w kraju zaczynają naukę o 8.30, a kończą o 15. W takich warunkach można coś zaplanować, dostosować etaty, aby mama, czy tata, mogli spokojnie odebrać dziecko ze szkoły.

Problemy zaczynają się wtedy, kiedy dzieci mają potrzebę spotkań z psychologiem lub logopedą. Wciąż ich brakuje, nawet jeśli są, mają godzinę w tygodniu na dziecko. W efekcie rodzic musi wozić dziecko do logopedy prywatnie. Myślę o tym z przerażeniem. Nie dość, że koszty są bardzo wysokie, to mając troje dzieci może się okazać, że połowę wspólnego, popołudniowego czasu, będziemy spędzać w korkach, aby zawieźć jedno z dzieci do logopedy. Pozostała dwójka pewnie uśnie, a nawet jeśli nie, to co to za rozwojowe zajęcie posiedzieć w samochodzie? Odwiezienie, zajęcia, powrót, to minimum dwie godziny. W samochodzie. Gdyby rząd myślał logicznie, odciążałby rodziców, dbając tym samym o przyszłość małych obywateli. Mniemam, że ze względu na koszty i przeszkody, wielu rodziców ten temat po prostu olewa. Często nie tylko z własnej woli, ale z braku kosztów i czasu. Gdyby takie zajęcia odbywały się w przedszkolu i w szkole, wszyscy byliby zadowoleni. Logopeda miałby etat, rodzic jeden problem mniej, a dzieci wykwalifikowaną pomoc w prawidłowym rozwoju. Jasne, państwo dzieci nie wychowa, ale dlaczego nie mogłoby pomóc?

Zajęcia dodatkowe to też astronomiczne koszty. A czy dzieci z rodzin wielodzietnych nie mają prawa nauczyć się na przykład pływać? Semestr zajęć na basenie (nauka pływania z instruktorem, 15 zajęć) to koszt 1300 zł dla mojej trójki. Niestety nie mogę liczyć na to, że dzieci nauczą się pływać w szkole, bo nie każda proponuje takie zajęcia. Jasne, mogłabym o tym zapomnieć, w końcu to nie jest paląca potrzeba. Tylko dlaczego? Nie mówię przecież o nauce chińskiego, czy tkactwa, a praktycznej wiedzy, która gwarantuje moim dzieciom bezpieczeństwo na przykład na wakacjach, jest też idealnym sportem, który można uprawiać w zimie, kiedy jest szaro-buro, a smog uniemożliwia wyjście z domu.

Wszędzie czytam, że rodzice, którym dobrze się powodzi, przeznaczą pińcet na dodatkowe zajęcia dla dzieci. A czy nasze państwo (chwilowo jeszcze w Unii), nie mogłoby dawać każdemu dziecku możliwości nauki obcego języka? Dlaczego musimy za to płacić (semestr angielskiego w państwowym przedszkolu to koszt 850 zł dla moich trojaczków)? Jakościowo dobre zajęcia językowe w przedszkolu i szkole to dodatkowe etaty dla nauczycieli i inwestycja w przyszłość naszych dzieci.

Krytykuję też program 500+ ze względu na sam koncept nie wypłacania tego świadczenia rodzinom z jednym dzieckiem. To, że ktoś decyduje się na dziecko powinno być jego świadomym wyborem, podyktowanym warunkami życiowymi, sytuacją materialną i statusem związku. Jeśli ktoś chce mieć tylko jedno dziecko, bo właśnie na to pozwalają mu środki i możliwości (również psychiczne), państwo nie powinno go za to karać. Rodzic czy jednego, czy czwórki dzieci, ponosi mnóstwo kosztów, wyrzeczeń i trudów wychowania tychże dzieci, czy dziecka. To, że ktoś ma dzieci więcej, nie powinno być argumentem na rozkładanie rąk i błaganie o pomoc. No jakoś się tak stało. Jakoś tak się dzieci nie rodzą. Nie uważałeś, jak robiłeś, to teraz rób jak uważasz, nie obarczaj innych konsekwencjami swoich nieodpowiedzialnych zachowań. Myślenie, że jakoś to będzie jest po prostu głupie. Tak samo, jak argument, że duże rodziny wychowują przecież przyszłych podatników, więc powinny dostawać pomoc. Przyszły podatnik może wyjechać do Szwecji i tyle z tego pożytku dla Polski będzie.

Jednym z największych problemów, z jakimi borykają się polscy rodzice, są choroby. Dzieciaki chorują, bo zarażają się od innych dzieci, których rodzice wysyłają chore dzieci do placówek, bo nie mogą brać zwolnienia. Nie pomaga też fatalne powietrze i kultura, która wcale nie promuje sportu. Zresztą gdzie przez 6 miesięcy szarówki można w Polsce uprawiać sport? Moje dzieciaki bardzo w zeszłym roku chorowały. Właściwie nie było miesiąca bez antybiotyków. Średni koszt leków dla trójki dzieci to około 600 zł. Do tego dochodzi opieka nad dziećmi, w trakcie której przysługiwało mi tylko 80% wynagrodzenia a w konsekwencji problemy w pracy. Służba zdrowia dla dzieci powinna być inaczej skonstruowana. Czekanie miesiącami w kolejkach do specjalistów, godziny tkwienia na SOR-ze, płatne szczepienia, bardzo drogie leki na uodpornienie, wysokie koszty sanatorium dla dzieci, okropne warunki w szpitalach (rodzic, jak pies, śpi na ziemi) to absurdy naszej rzeczywistości. I tak jeśli tylko możesz, pójdziesz prywatnie. W państwowej przychodni jesteś tylko intruzem, którego trzeba szybko odprawić, albo olać pytaniem “czy nie może Pani z dzieckiem przyjść jutro, dziś mamy komplet”. To, że dziecko ma 39.5 i ledwo łapie oddech, nikogo przecież nie interesuje. Jedź na ostry dyżur i czekaj tam całą noc, bo przecież przypadek Twojego dziecka nie jest pilny.

Kolejną kwestią są parki i place zabaw dla dzieci. Mam do wyboru jeden plac zabaw. W sezonie nie da się do niego wejść, jest tyle dzieci, rodziców i psów. Nie wspominam już o aspekcie bezpieczeństwa – plac jest otwarty, co powoduje, że jestem chora od stresu po każdej na nim wizycie.

Program 500+ służy też wzmacnianiu najuboższej warstwy naszego społeczeństwa, tej, która już ustawia się w kolejkach po pomoc społeczną, bierze zasiłki i narzeka, przyzwyczajona do “pomocy dobrych ludzi”. Program 500+ daje im jak na widelcu gotowe rozwiązanie – po co się starać, kiedy można urodzić kolejne dziecko i czy się stoi czy się leży pińcet się należy? Po co szukać zajęcia, kiedy pieniądze płyną szerokim strumieniem? Po co dążyć do poprawy swoich warunków bytowych, kończyć bezpłatne kursy i szukać pracy, jeśli kasa się zgadza? Z programu 500+ skorzysta patologia, która już jest przyzwyczajona do zachowań pasywnych. Ten program tylko to pogłębi, wydłużając okresy wegetacji tych rodzin.

Strach pomyśleć o tych, których ten program przekona do kolejnego dziecka. Miejmy nadzieję, że kolejny rząd obali ten bezsensowny projekt. Pieniędzy nie będzie, dzieci zostaną. Czy ktoś, kto uzależnił się od comiesięcznych datków poradzi sobie, kiedy program się skończy? Kto będzie na tym najbardziej stratny? Dzieci, które w wielu patologicznych rodzinach i tak z tych pieniędzy nie skorzystają.

Ci, którzy poparli istniejący rząd i próbują w kupie szamba odnaleźć jakieś plusy mówią, że łatwo krytykować, a tu trzeba chwalić, że jakaś polityka prorodzinna w ogóle jest i dajmy szansę nowościom. Czy oni nie wiedzą, że nasze zadłużenie wzrośnie i te same dzieci, którym program 500+ ma pomóc, będą kiedyś go spłacać? Dlaczego Polska uczy nas życia ponad stan i wydaje pieniądze, których nie ma? Pieniądze na program 500+ nie wezmą się z żadnego innego źródła, jak tylko z naszej kieszeni. Przecież rząd nie posiada innych pieniędzy ponad te, które nam zabierze. To nie jest dobra zmiana.

Oczywiście, że fajnie jest mieć dużą rodzinę, kultywować wartości cudownej, rodzinnej sielanki. Zostać w domu i cieszyć się możliwością ich wychowania. Codziennie jednak, po 10 miesiącach “siedzenia” w domu, martwię się swoją przyszłością (o dylematach matek w domu i w pracy pisałam już wielokrotnie – Droga mamo w domu, droga mamo w pracy, Czuję się gorszą matką, Korpo sieroty, Nie kura domowa, a domowa królowa). Jasne, będąc osobą zaradną, pewnie coś wymyślę, sama stworzę swoje miejsce pracy (choć nie każdy przecież ma co do tego warunki, możliwość kredytu na rozkręcenie biznesu, czy choćby pomysł). To jest niestety jedna z moich nielicznych opcji. Na powrót do korporacji w zaistniałych warunkach nie mam ani ochoty, ani powiedzmy sobie szczerze, szans. Przez ostatnie kilka lat, kiedy przechodziłam swoją trudną ciążę na zwolnieniu lekarskim, a potem wychowywałam dzieci, moje koleżanki i koledzy pięli się po korporacyjnej drabinie. Pracodawca spojrzy więc na mnie i na młodszego o 10 lat kolegę i pomyśli – jemu mogę dać mniej, bo dla niego ta praca to marzenie, start w życie, początek kariery, a dla niej, niepewnej matki, bo może chcieć urodzić kolejne, albo siedzieć kilka tygodni na zwolnieniu, kiedy jej małe dzieci zachorują, ta pensja przy obowiązkach rodzinnych nie jest wystarczająca. Poza tym on chętnie będzie nocami integrował się na spotkaniach z klientem, a na hasło wyjazdu służbowego do Chin będzie pakował walizki, podczas gdy ona powie – nie mogę, mam dzieci.

Z punktu widzenia pracodawcy, rozumiem jego decyzję. Kobieta – matka jest droższym pracownikiem. Do kosztów zatrudnienia dochodzą urlopy: macierzyński i wychowawczy, przerwy na karmienie, opieka nad chorym dzieckiem. Nie pomijajmy też problemów strukturalno-organizacyjnych. Kiedy ja zajmowałam się dziećmi, moje dwa zespoły, w sumie około 40-50 osób, były same sobie sterem. I znowu pracodawca ma problem – zastępować, dodawać komuś pracy, podejmować decyzje za plecami, a o ich skutkach tylko informować? W sumie dlaczego moi bezdzietni koledzy mieliby ponosić konsekwencje mojej zabawy w dom? Zostawać po godzinach, aby wykonać moje obowiązki? Mówienie, że przecież kiedyś też będą mieli dzieci nie ma sensu.

A gdyby tak pracodawca był zwolniony z kosztów podatków, składek na ubezpieczenia i wynagrodzenia kobiet na urlopach czy w trakcie zwolnienia lekarskiego? Może wtedy nie bałby się zatrudniać kobiet, a one nie traktowałyby macierzyństwa jako kresu kariery? Mnie się jednak wydaje, że ten program ma służyć pogłebianiu tradycyjnego podziału ról. Kobieta ma siedzieć w domu, w końcu przecież na każde dziecko dostanie kasę, po co więc ma iść do pracy?

Wspaniale jest być kobietą domową, wielu osobom się tak wydaje. Odkąd przestałam być nastolatką nie wierzę już jednak w slogan “i żyli długo i szczęśliwie”. Mój mąż może zachorować, może stracić pracę w wyniku redukcji etatów, możemy w końcu kiedyś się rozstać. Co wtedy stanie się ze mną? Kogo to będzie obchodziło, że kilka ostatnich lat poświęciłam szczytnej prorodzinnej idei? Gdyby kobiety miały możliwość pracy z domu, częściowej redukcji etatu, elastycznych godzin pracy, może nie byłyby zmuszone do rezygnowania z niej w momencie, kiedy pojawiają się dzieci? Jeśli nie wrócę do pracy, bo tak bardzo wypadnę z rynku, że nie będę mogła jej znaleźć, co stanie się z moją emeryturą? Przecież jak na razie na emeryturze grozi nam skrajne ubóstwo i środki, które nie wystaraczają nawet na leki, co dopiero na godną starość.

Wiem, że wiele osób krytykuje moją decyzję, bo przecież mogłam zatrudnić nianię, albo dwie. Niestety, nie urodziłam swoich dzieci po to, żeby zostawiać je w sytuacji zapalenia płuc z obcą osobą, której musiałabym oddać połowę swojej wypłaty z dodatkowym kosztem widzenia swoich dzieci dwie godziny na dzień i przeżywania ich życia przez telefon.

Piszę to ja, matka trojaczków, która wcale nie zaplanowała dużej rodziny, ale która chętnie weźmie po pińcet za dziecko. Państwo w wychowaniu dzieci nie pomaga mi wcale. Dostałam co prawda becikowe, 3000 zł, jednorazowo. Niestety, przy trójce dzieciaków na raz, nie starczyło nawet na dwa potrzebne nam wózki. Ja jednak tej pomocy nie potrzebuję, wolałabym lepszej jakości, ogólnodostępne przedszkola, elastyczne warunki pracy dla rodziców (nie tylko dla matek), dobre place zabaw, bezpłatne zajęcia dodatkowe i przede wszystkim – lepszą służbę zdrowia i tańsze leki.

Moja postawa względem tego i innych pomysłów rządu nie sprawi, że ujmę się honorem i będę samotnie nieść na swoich barkach pomoc dla Polski. Wywoływanie we mnie poczucia winy, że wezmę, choć przecież nie potrzebuję, jest niedojrzałym zabiegiem populistycznym i dalszym antagonizowaniem społeczeństwa w celu mobilizacji własnego elektoratu, części tylko społeczeństwa, która wierzy w gruszki na wierzbie. Obrzydliwy, krótkowzroczny zabieg polityków nie znających się na ekonomii, patrzących tylko na własną kadencję, przysłowiowa kiełbasa wyborcza jako sposób na wygraną. To nie polityka prorodzinna, a zabieg polepszający byt pojedynczym jednostkom, a nie ogółu. Sorry Polsko, nie każ mi wybierać, ani myśleć jak tu żyć.* Jeśli dajesz, to nie krytykuj za to, że wezmę. Czekam na pińcet, które wydam na to, czego od Ciebie moja rodzina nie dostaje.

*Maria Peszek “Sorry Polsko”.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!