Dzień, w którym zostałam Mamą.

Dzień, w którym zostałam Mamą, 15.07.2011.

 
Jestem już od 10 dni w szpitalu. Kryzys minął, jestem pod stałą kontrolą, walczę o każdy dzień w brzuchu. Marzę o tym, żeby ciąża potrwała jeszcze 2 tygodnie, żeby zakończyć w 35 tygodniu. Wyznaczam datę 1 sierpień, to mój nowy cel! Od 10 dni się udaje, choć jak tu przyjechałam wydawało się, że będzie od razu cięcie. Oby tak dalej!

Jest straszny upał, a ja w sali 7 osobowej w najstarszym, najgorszym pod względem wystroju i wygód szpitalu w Krakowie (w Koperniku). Kto to widział, żeby na oddziale z ciężarówkami była jedna toaleta i ciągle nie było papieru? Jedzenie też okropne. Dobrze, że bliscy regularnie mnie dokarmiają. Choć zdaje się, że wcale nie trzeba, bo przytyłam już prawie trzy dychy i tyję od powietrza.

Czuję, że zbliża się koniec. Koniec dotychczasowego życia, życia BC czyli Before Children (Przed Dziećmi). Mam już trudności z poruszaniem się, w nocy nie mogę prawie w ogóle spać i coraz mniej mogę zjeść. Jabłko jem na dwa razy, skrócił mi się przełyk i wszystko stoi mi w gardle, śpię na siedząco, inaczej się duszę. Cierpną mi nadgarstki. Wstaję 6-8 x w nocy na siku. Minusy ogromnej jak dla mnie nadwagi.

Robimy codziennie USG, przepływy jednego z dzieci są raz dobre, a raz nie. Dziecko bez imienia, bo nadal nie jesteśmy zgodni co do imienia dla trzeciej dziewczynki. Staneło na Lara ale nie jestem przekonana. Chciałabym Polę, ale po angielsku będzie brzmiała jak Paula, a to mi nie leży. Liczę na to, że jak się urodzi, coś mnie olśni i znajdę pasujące, do wybranych już Niny i Emmy, imię.

Dziś przepływy są niedobre. Ale już w tym tygodniu były niedobre i czekaliśmy, co będzie dalej, więc zbytnio się nie przejmuję. Nic na to nie mogę poradzić, więc przynajmniej staram się myśleć pozytywnie. Kiedy powracają czarne myśli, oglądam w kółko “Przyjaciół”. Jak Scarlett O’Hara  staram się “pomyśleć o tym jutro”. Bóg dał, Bóg zabierze. Nic nie mogę ale nie zadręczam się tą bezsilnością. Mogę myśleć pozytywnie, będzie dobrze, musi być.

Do śniadania postanawiam poczytać gazetę, choć nie mam tv, zobaczę co leci, co grają w kinie, choć nie mogę do niego pójść. Na śniadanie, o dziwo, oprócz podejrzanie wyglądającego czegoś, chyba niby jakiegoś twarożku, dali nam dziś rogalik! Szok, jakie luksusy! Zwykle suchy, biały chleb, a tu rogalik, powiew normalności, odmiana od szpitalnej rutyny.

Siedzę sobie przy stoliczku na korytarzu, jem tego pysznego rogalika, piję sobie herbatkę, czytam Wyborczą, kiedy podchodzi do mnie lekarka. “Pani Hicks, będziemy powtarzać USG”. Cieszę się, bo na moim oddziale – patologii ciąży na II piętrze – różnie to wygląda. Raz dziecko mniejsze, raz większe, a to ciągle ten sam sprzęt! Jestem jedna z trojaczkami, a one ciągle zadają mi te same pytania. Strasznie wszyscy mnie już denerwują, znikąd dobrego słowa, ciężarne traktuje się jak zło konieczne, z moją trudną ciążą jestem dla nich kłopotem. Ale robię dobrą minę do złej gry, moje, a przede wszystkim życie moich dzieci, jest w rękach tego personelu, więc siedzę cicho. To nie czas na udawadnianie nikomu swojej racji. Kiedy jest mi super źle, zawsze mogę sobie popłakać w toalecie. Pomaga.

Robimy USG. Przepływy znowu wsteczne. No cóż, dziś jest gorszy dzień. Wracam na salę, duchota, gwar. Na korytarzu mijam lekarkę. “Musimy coś zdecydować, zaraz Panią poprosimy, idę porozmawiać na górę z Ordynatorem Neonatologii. Proszę czekać”.

Przebiega mi wtedy przez głowę smutna myśl, że człowiek tak naprawdę w życiu zawsze jest sam. W obliczu wielkich decyzji. Wchodzę do pokoju. A tam siedzi dr M. (postrach patologii), miło wyglądającą siwiuteńka Pani której nie znam (dr Dorota Pawlik, później okaże się, że to anioł, nie człowiek) i nasza lekarka oddziałowa. Oczywiście dr M. zaczyna – w ciągu kilkuminutowej rozmowy daje mi do zrozumienia, że jeśli wybiorę inaczej, niż one zdecydowały, to będę miała na sumieniu zgon, śmierć, zamartwicę, koniec, dramat, krew na rękach i nieprzewidziane konsekwencje. Doktor Pawlik informuje mnie, łagodnym tonem, miło, że mają akurat trzy inkubatory, że ciąża właściwie jest donoszona, no i koronny dla mnie argument – dziecko ma 32 tygodnie, mimo tego, że od jakiegoś czasu już nie rośnie, to cały czas się rozwija i ma dużo większe szanse na przeżycie w inkubatorze, niż w brzuchu. Pytam, czy mogę zadzwonić do męża, one niechętnie się zgadzają.

Wychodzę na korytarz, już nie mogę powstrzymać łez.

Dzwonię do Stewarta, choć oboje wiemy, że decyzja już zapadła, że dziś urodzą się nasze dzieci, że musimy przygotować się na najgorsze, możliwe wady i ciężki stan, problemy z oddychaniem i cholera wie co jeszcze. St wychodzi z pracy, ja wracam do pokoju, zgadzam się na operację. Jest godzina 10. Piątek, 15 lipiec. Lipiec? Nie lubię lipca! Jaki to w ogóle znak? Wykonuję jeszcze kilka telefonów w tym jeden ważny – będzie nam pomagała przyjaciółka, gdyby coś się działo, ja byłabym pod narkozą, a St nie rozumiał lekarzy. Jej pomoc bardzo się przydała, dzięki czemu na zawsze będzie miała specjalne miejsce w naszych sercach.

Przychodzi anastezjolog, zmywam lakier z paznokci (idiotycznie żółty, żeby w szpitalu mieć chociaż trochę słońca), biorę prysznic. Przez łzy rozmawiam z dziećmi, żeby się nie bały, że za niedługo się zobaczymy, że wszystko będzie dobrze, choć sama nie jestem tego wcale taka pewna, jestem przerażona. Jakoś wiadomo, że kiedyś ten dzień nadejdzie, że jest blisko, a jednak bardzo się boję. Pakuję się w pośpiechu, jak zwykle mam ze sobą połowę domu, kiosk i zawartość małej lodówki. Przyjeżdża Mama, zabiera rzeczy razem ze St.

Schodzę na dół na blok operacyjny. Pojawia się problem – od dwóch miesięcy nie mogę ściągnąć obrączki, ani pierścionka zaręczynowego. Próbowaliśmy wszystkiego, nie ma szans, bo od dawna nie ma miejsca na moim ciele, które nie byłoby spuchnięte. Pielęgniarka, która mną tam zarządza mówi, że nie ma rady i musimy ściągnąć. Bierze nici, mydło i na siłę ściąga, boli nieziemsko, trzymają mnie trzy osoby. Palec jest potem jeszcze dwa dni kolorowy.

Wychodzę pożegnać się ze St, w końcu możliwe, że będę pod narkozą, może się nie obudzę? Mam naprawdę dziwne przeczucia. Wiem, że to koniec. Od teraz wszystko się zmieni. I zacznie coś zupełnie nowego. Czuję przemianę, choćby nawet symboliczną. Żegnam się z Mamą i przyjaciółką. Strasznie się boję, ze strachu nie mogę oddychać, muszą podawać mi tlen, bo nie mogę złapać tchu. Nie pomaga konieczność złożenia się wpół do znieczulenia. Cała się trzęsę, próbuję żartować, ale jakoś nie wychodzi, nerwowo się śmieję. Znieczulenie w kręgosłup, w sumie bezbolesne. Działa od razu, po chwili nic nie czuję od pasa w dół, jest mi tylko bardzo zimno. Przemiły anastezjolog próbuje mnie uspokoić, a ja tylko mówię “tlenu”. 

W sali operacyjnej wielki tłum – dwóch anastezjologow, trzech ginekologów, do każdego dziecka pediatra, neonatolog (doktor Pawlik), po dwie pielęgniarki i jeszcze jakieś osoby, chyba studenci, razem co najmniej 15 osób. Krzątanina, gwar, a ja leżę na tym stole i nawet dosłownie nie mogę ruszyć małym palcem! Patrzę w ścianę obok – w kafelkach widzę swoje odbicie. O Boże, myślę sobie, wyglądam jak wielka foka! To trochę poprawia mi humor. Nawet zaczynam zagadywać do doktora Sajewicza, który będzie mnie kroił. Nie przepadam za tym lekarzem, za jego sposobem bycia i mówieniem przez zęby. Nigdy mu nie zapomnę koszmarnej pierwszej nocy w szpitalu, kiedy na USG okazało się, że jedno z dzieci jest zagrożone. Położyli mnie z braku miejsca na porodówce. Krzyczał do mnie zdania w stylu “Chce Pani dziś rodzić, po co Pani tu przyjechała, co Pani chce rodzić w 30 tygodniu”. Standard opieki położniczej w Polsce. W uniwersyteckim szpitalu. I nic nie zrobisz, bo wiesz, że Twoje i dziecka życie w ich rękach. No ale na zawsze będę go pamiętać, w końcu pomógł moim dzieciom bezpiecznie przyjść na świat… Dziwne jest życie i koleje losu. No i moja blizna jest naprawdę piękna, jak od linijki.

Zaczynam się kołysać – to ponoć od cięcia tak się człowiek na tym stole rusza. Nic nie myślę, patrzę w lampę nade mną, widzę morze czerwieni. Wielka foka w czerwonej plamie.

12:57 rodzi się Emma. Czuję lekkie szarpnięcie. Słyszę krzątaninę, za chwilę dr Pawlik podchodzi do mnie z malusieńką, fioletową, bardzo pomarszczoną dziewczynką. Ma jeszcze zamknięte oczka. Wiem, że wszystko z nią dobrze, nie wiem skąd? Pewnie mi powiedzieli, ale nie pamiętam. Jest cieplutka, całuję ja w czółko. Szybciutko ja zabierają. 12:58 rodzi się Nina, powtarza się cała sytuacja.

Nagle słyszę, że dr. Sajewicz woła innych lekarzy.

W środku zamieram, bo to rodzi się dziecko o które od dwóch tygodni martwimy się najbardziej. Nie oddycham, nic nie myślę. Czas się zatrzymuje.

A on mówi, że to bardzo rzadki widok, dziecko jest tak opakowane błonami, że wygląda, jakby rodziło się w czepku. No i mamy trzecie dziecko. Oddycham z ulgą, choć przecież i tak to wszystko dzieje się jakby bez mojego udziału.

Pytam tylko, czy żyje, czy oddycha? To samo w kółko. Czy żyje, czy oddycha? Dr Pawlik, mówi, że tak, że żyje, że oddycha, że wszystko w porządku. Przynosi do pocałowania, dziecko jest jeszcze mniejsze, mikroskopijne, mieści się w jednej ręce.  

Koniec.

Czuję ogromną pustkę. Nie mam już nic w środku, ale dzieci też nie ma. Szycie, czyszczenie, wszystko strasznie długo trwa.

Wywożą mnie. Znowu czuję się samotna, nikogo nie ma na tym korytarzu, moi bliscy są z dziećmi na górze. Pewnie nawet nie wiedzą, czy wszystko ze mną ok, myślę. Ale to nie ważne. Przyjeżdżam do sali pooperacyjnej. Nie wiem, kto tam jest za bardzo, bo mam nie podnosić głowy. Podchodzi do mnie bardzo miła pielęgniarka (cóż za odmiana po tragicznej patologii), każe mi nie pić, odpoczywać, absolutnie nawet nie podnosić głowy.

Sms-uje ze St, jak dzieci? Ile ważą? Kobieta koło mnie cały czas łka, jej dziecko już w innym szpitalu ma operację – urodziło się z wadą serca. Okropne. Gdzie tu cud narodzin? Żałuję, że nie mogę być na górze, zobaczyć moich kropeczek. Schodzi do mnie St, potem Mama, przyjaciółka, opowiadają o dzieciach, każdy ma nowy szczegół.
Mamy chłopca! Jak to chłopca???? Od 12 tygodnia ciąży nastawiamy się na 3 dziewczynki. Wspaniale, to było nasze marzenie! Chłopiec i to w dodatku w czepku urodzony.
Oglądam zdjęcia. Nie dociera to w ogóle do mnie, że przed chwilą urodziłam troje dzieci. Są takie malutkie. Dominik 1160 gram. Wygląda jak małe, biedne, przestraszone zwierzątko. Ściska mnie serce. Czy da sobie radę? Oni tam, ja tu i nic nie mogę zrobić? 

Przewożą mnie do innej sali, dostaję środki przeciwbólowe, St przynosi nowe zdjęcia. Nic nie myślę. Nie mam już dziś żadnych emocji. Dzieje się to jakoś poza mną, nie mam nad tą sytuacją żadnej kontroli i nic do powiedzenia. Mam wrażenie, jakbym patrzyła na siebie z pozycji sufitu. O, popatrz, ta kobieta została właśnie matką. Mam zamieszanie w głowie. Nie tak to miało być, gdzie są moje dzieci? Wypijam wodę jak nikt nie widzi.

Chcę, żeby ten dzień szybko się skończył, bo jutro będę już mogła wstać i pójść na górę. Zostaję sama w szpitalu. A moje dzieci na oddziale intensywnej terapii 4 piętra wyżej. Jest mi smutno, czuję się samotna. Nic nie wiem. Nic nie czuję. 

A przecież mam troje dzieci! Zdrowych! Z całego świata napływają gratulacje….

295844_10150306326473724_942345784_n

300722_10150347507968724_510386527_n

305362_10150306324623724_1578267275_n
311118_10150306325818724_557515169_n

294829_10150347509378724_624659817_n

384489_10150452872043724_666256080_n376506_10150453071533724_1470825227_n387874_10150452650308724_1584800984_n

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!