Bycie rodzicem nie jest zadaniem łatwym. Bycie matką jest bodaj najtrudniejszą rzeczą, jaką każdej z nas przyjdzie przeżyć. I fajnie jest mieć przy sobie faceta, który jest nie tylko wspaniałym ojcem ale i partnerem. I wie. Po prostu wie co robić. Mój mąż robi to dobrze. A Twój?
Oprócz wszystkich tych chwil, kiedy zachwycamy się małymi stópkami, łykamy łzy wzruszenia i pękamy z dumy, w życiu z dziećmi są momenty testujące naszą cierpliwość, odzierające ze złudzeń i powodujące chęć wysyłki w kosmos. Siebie lub potomka, byle tylko nie jednocześnie. Rodzicielstwo to ciągły rozkrok pomiędzy „to najlepsze co mi się przydarzyło”, a „to najgorsze co mi się przydarzyło”. Euforia i udręka.
Z perspektywy kobiety mam wrażenie, że matki mają gorzej. Na własne życzenie oczywiście. Wszystkie jesteśmy feministkami, niestety tylko na papierze. Nawet te z nas, które żyją w partnerskich związkach, w domu tyrają za trzech. Na własne życzenie oczywiście. Facet częściej ma wyrąbane, czy na obiad są trzy dania, czy kanapka zjedzona przed tv, na którym akurat leci mecz. Porządek może oznaczać, że da się przejść z jednego pokoju do drugiego, a dziecko, któremu dało się łopatkę i pozwoliło grzebać w ziemi, po czym nadaje się w całości pod prysznic, jest idealnie zaopiekowane. W końcu jest bezpieczne? Jest. Zadowolone? Tak. No więc o co chodzi?
Dla facetów bowiem, przynajmniej większości, najważniejszy jest efekt. Jest zadanie i liczy się doprowadzenie go do końca. Kobietom to nie wystarcza. Nie umiemy olewać, nie przejmować się, cieszyć się nicnierobieniem. Bo przecież gary w zlewie czekają, dna kosza na pranie nie widać, opona na brzuchu prosi o uwagę. Perfekcjonizm powoli wyżera resztki rozsądku, wielozadaniowość doprowadza do rozpaczy. Nie liczy się spędzanie czasu z dzieckiem, musi być kreatywnie. Nie liczy się obiad, musi być zdrowy, odżywczy, niebanalny, okupiony ślęczeniem w kuchni. Nie liczy się względny porządek w domu, ma być lśniąco i pachnąco.
Możliwe, że to dlatego mamy częściej dość. To dlatego to matkom zwykle brakuje cierpliwości. Za dużo analizujemy, za zbyt wiele rzeczy mamy do siebie pretensje i wyrzuty sumienia. Chcemy błyszczeć na każdym polu. Zewsząd zresztą atakuje nas przykład tych, które jakoś przecież dają ze wszystkim radę, a my jakoś nie. Ciągle pod górkę, ciągle z listą rzeczy, na które nie starcza czasu, ciągle w biegu. Presja z każdej możliwej strony staje się nie do niesienia. O ile ojciec dostaje laurki i brawa za to, że dziecko przeżyło, matka co najwyżej dostanie podniesione krytycznie z dezaprobatą brwi. Zjadło? Ile, co, kiedy? Nigdy nic nie jest zrobione wystarczająco dobrze.
Choć olewam opinie życzliwych, bo swojego życia nie chcę wpisać w cudze ramy, o tyle przejmuję się tym co i jak robię, szczególnie jeśli chodzi o dzieci. Ciągła obawa o ich bezpieczeństwo, samopoczucie i rozwój, kładzie się cieniem na moje starania. Choć codziennie nad sobą pracuję, nie udaje mi się całkowicie zapanować nad swoimi emocjami. Biję głowę w ścianę w rytm miarowego „maaaaamooooo”. Moja cierpliwość zawsze kiedyś ma swój brzeg.
I w tych chwilach mój mąż przychodzi z odsieczą. Ojciec moich dzieci widzi, kiedy moja pokrywka podskakuje na rozgrzanym tyglu macierzyńskich zagwostek. On widzi doskonale, że za chwilę nastąpi wybuch. I wie, co robić. Kiedy czuję się przejechana walcem małych wszędobylskich rączek, wybuchów złości o kanapkę pokrojoną wzdłuż, zamiast w poprzek, milion razy powtórzonego „mamo”, na zmianę z „nie”, lekarstwo jest dla mnie jedno – muszę zająć się czymś innym. Mój mąż bezbłędnie wychwytuje irytację w moim głosie, przewracanie oczami, westchnienie zniechęcenia. Odczytuje moje błagalne spojrzenie, które mówi „zabierz ich”. Mój mąż robi to dobrze. Zawija dzieciaki na spacer do parku, na rower, do sklepu po mleko, do kina, do pokoju obok, w którym godzinę zajmie ich grą, w końcu do łóżek, kiedy opuszczają mnie pod koniec dnia wszelkie siły. To dla mnie najlepszy prezent i przynosi więcej korzyści niż kwiaty (i tak zwiędną), czy czekoladki (rosną tyłek).
Kiedy nie widzi, że dobrnęłam do kresu i walę głową w ścianę, sama o to proszę. Wiem przecież najlepiej, kiedy moje bateryjki potrzebują doładowania. A najlepszym dla mnie sposobem na naładowanie banku cierpliwości jest czas bez dzieci. To koło ratunkowe jest mi zwyczajnie potrzebne i jestem wdzięczna, że go mam. Ratuje mi życie. Tak, mój mąż robi to dobrze. I działa to w dwie strony.
Mam nadzieję, że też masz kogoś takiego koło siebie. Nie licz na to, że się domyśli, jeśli jeszcze tego nie zrobił, możesz przecież grać w otwarte karty. A jeśli jesteś facetem – wiesz co robić.
Zdjęcie – źródło.
Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:
- Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
- Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
- Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
- Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!