Nie jestem mamą, która o dzieciach mówi „moje wszystko”.

Nie jestem mamą, która o dzieciach mówi „moje wszystko”. O ile rozumiem skąd to się bierze i dlaczego tak podpisane są miliony zdjęć dzieci w mediach społecznościowych, o tyle wcale nie rozumiem dlaczego. Wiem, że dzieci są całym naszym światem, zmieniają wszystko i absorbują, ale naprawdę nie ma nic innego?

Mnie to chyba nie starcza. A może przestało starczać? Nie potrafię wszystkiego sprowadzić do tego jednego życiowego zadania. Nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu. Absolutnie nie. Macierzyństwo to wspaniała przygoda i jestem wdzięczna losowi, że mam szansę tego doświadczać, bo absolutnie nie wyobrażałam sobie mojego życia bez dzieci. Zawsze wiedziałam, że będę miała rodzinę, było to dla mnie jasne jak słońce.

Nie jest to jednak moja jedyna rola, jedyne pragnienie i jedyna rzecz, która daje mi szczęście. Mało tego, są dni, kiedy wychowanie małych ludzi jawi mi się zadaniem nudnym, ponad siły, frustrującym, niewdzięcznym i do bólu powtarzalnym. I w te dni marzę o tym, żeby zająć się czymś innym i dziękuję wszystkim Bogom, że mogę! Absolutnie nie żałuję tego, że w pewnym momencie poczułam, że muszę coś dodać do kociołka dom-spacerek-kupka-zakupy-drzemka-zabawa-kupka, bo oszaleję. Gdybym tego nie zrobiła, najpewniej bym zwariwała i odwieźli by mnie do Tworek.

Przez pierwsze kilka lat swojego życia, dzieci nie pozwalały mi za bardzo na nic innego, jak 99% oddanie absolutnie wszystkiego co mam, czasu, energii, ciała, myśli i planów własnie im. Mało tego, ja chciałam oddać się całkowicie. Tak czułam i tego wtedy pragnęłam, może dlatego nie miałam poczucia, że cokolwiek poświęcam, nawet wtedy, gdy zmuszona byłam zwolnić się z wymarzonej pracy, aby opiekować się chorującymi maluchami.

W moim życiu pojawiły się dzieci i ja ten czas, ten moment, chciałam wykorzystać maksymalnie. Wiedziałam, że za krótką chwilunię bowiem, dzieci nie będą mnie już tak bardzo potrzebowały. Oczywiście, będę im, jako matka, potrzebna całe życie, bo dziś, jako 40 letnia kobieta, codziennie nadal rozmawiam ze swoją mamą, więc nie sądzę, aby w przypadku moich własnych dzieci wyglądało to drastycznie inaczej. Jednak dzieci chowa się dla świata, nie dla siebie i wiem, że wyfruną i pójdą własną drogą (a jak nie to chętnie pomogę, hihi). Czy tego bowiem chcemy, czy nie, dzieci rosną.

Paradoksalnie, w życiu kobiety to wczesne macierzyństwo to naprawdę moment. Odchowamy i puszczamy w świat, do przedszkola, szkoły, potem do własnego życia. To całkowicie normalne. I wtedy znowu wracamy do życia przed, do naszego, jedynego życia, w którym macierzyństwo nie wypełnia już każdej komórki, każdej chwili i każdej myśli.

To dlatego nie mam absolutnie żadnego nawet cienia wątpliwości, kiedy muszę dzieciom powiedzieć „zaraz”, kiedy sama zerkam w telefom odpisać na maila. Wybrałam pracę w Internecie, tutaj wszystko jest na wczoraj i czasami naprawdę wszystkim zależy na czasie i mail pozostawiony bez odpowiedzi może oznaczać zawalony projekt. Kiedy obserwuje mnie ktoś z boku, pewnie wydaje mu się to tym słynnym zaniedbaniem dzieci. A moje dzieci nie są zaniedbane, a ja bynajmniej na tym telefonie nie oglądam słodkich kotków. A nawet gdyby, to co? W nosie mam tę presję idealnych mam, bo cenię balans. W moim życiu na wszystko jest czas. I dla dzieci, męża, domu i na pracę i na hobby i dla siebie też.

Nie mam wyrzutów sumienia, kiedy nie mogę się bawić codziennie pięć godzin. Po całym dniu obowiązków zwyczajnie nie mam na to siły, a przecież robię jeszcze kolację, jeszcze czeka pranie, rachunki, czy cokolwiek innego, a niejednokrotie wiem, że muszę jeszcze wieczorem siąść przed komputerem. Dzieci muszą to też zrozumieć, a jeśli nie rozumieją, chętnie tłumaczę, skąd mamy pieniądze na zabawki, te dobre lody i kino.

Nie czuję się straszną matką, kiedy potrzebuję chwili dla siebie. Tak wiele daję innym, jestem na każde zawołanie, pod nos podsuwam ulubione kąski, szukam najpiękniejszych czapek, okrywam w środku nocy kołderką, uczę życia. Jestem WYKOŃCZONA odpowiedzialnością, ciągłym dniem świstaka, ciągle pustą lodówką, ciągłym syfem w domu, ciągłym praniem, niedorzecznymi kłótniami rodzeństwa, coraz to nowymi problemami, wizją choroby i tak dalej, lista się nie kończy. Nic dziwnego, że czasami zrobię coś dla siebie. Niech to będzie nowy płaszcz, paznokcie takie, jak lubię, czy kolacja z przyjaciółką. Nie kumam pytania „jak to, wydajesz na siebie”? Czy ja w swoim życiu jestem mniej ważna? Gorsza? 

Nie mam wrażenia, że coś zaniedbuję, kiedy wyjeżdżam na kilka dni na ważne dla mnie szkolenie. Z momentem, kiedy zostałam matką, moja ambicja nie umarła. Nie pochowałam jej pod stertą jednorazowych pieluszek. I mój mąż, który w tym czasie zajmie się dziećmi, nie jest przecież bohaterem. Spędził wiele tygodni na delegacjach i to ja wtedy samotnie pchałam wózek z napisem „rodzina”. W XXI wieku delegacje nie są zarezerwowane dla panów.

Nie zaniedbuję też dzieci, kiedy wymykam się z domu na siłownię, bo robię to dla zdrowia, którego potrzebuję, aby być przy nich wiele jeszcze lat. Nie zaniedbuję dzieci, kiedy idę z mężem do kina, bo chyba fajnie jest widzieć swoich rodziców w kochającej relacji, a nie połączonych tylko kredytem hipotecznym? Nie zaniedbuję w końcu dzieci, kiedy odpoczywam. I na pewno nie zaniedbuję dzieci, kiedy w końcu uda mi się pójść gdzieś bez nich i absolutnie za nimi nie tęsknić.

W końcu zrozumiałam, że to wszystko jest normalne, a ja nie jestem złą matką, kiedy moje życie nie jest wypełnione w 100% dziećmi, nie zaczynam każdej rozmowy od opowiadania o dzieciach, a jak widzę noworodka na samotnych zakupach, to wcale nie myślę, że jest słodki, a z ulgą oddycham, że ten etap mam już za sobą, bo odpieluchowanie to zdzira. I wtedy, kiedy mam plany dotyczące tylko mnie i marzenia zupełnie nie związane z dziećmi. To normalne.

Rozumiem doskonale kobiety, które wracają do pracy, które się rozwijają, które stawiają na karierę, które wyjeżdzają solo, które mają intensywne hobby, które pragną czegoś więcej od życia niż tylko wypucowanego mieszkania i trzydaniowego obiadu. Wiem, że to może być szczytem marzeń i jest na pewno mnóstwo kobiet, które odnajdują w tym szczęście i swoje życiowe powołanie, jedyne i absolutne. Jeśl im to odpowiada – wspaniale. Nie jest to jednak pisane wszystkim. I wcale nie musi. I nie musimy mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. 

Miejsce kobiety nie jest w kuchni. Miejsce kobiety jest tam, gdzie ona chce być. A bywa, że chce po prostu pobyć chwilę w całkowitej ciszy! I jeśli tak jak ja, masz coś więcej w życiu niż słodkie gugugaga, to wiedz, że to jest absolutnie normalne. I to wcale nie oznacza, że kochasz swoje dziecko ani odrobinkę mniej od tych, co deklarują, że to gugugaga to „moje wszystko”.

Zdjęcie: źródło

    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Zapisz się do Newslettera. Dzięki temu prosto na swoją skrzynkę dostaniesz info o nowościach i będziesz zawsze na bieżąco.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i plaży.