Kiedy opublikowałam post o nauczycielach, oprócz generalnego wsparcia i empatii, pojawiła się masa zarzutów do polskiego systemu edukacji i samych nauczycieli. Dużo zadania, nad którym muszą ślęczeć rodzice, brzydkie klasy, braki w wyposażeniu, nudne wycieczki, przeładowany program. Nikt nie napisał o jednej bardzo ważnej kwestii – o rodzicach. A ja mam takie pytanie: co Ty, rodzicu, robisz dla szkoły?
Od dwóch ponad lat moje dzieci chodzą do szkoły na drugim końcu świata, do publicznej podstawówki w Australii. Można jej wiele zarzucić, co pewnie wyjdzie z czasem, są rzeczy, które mi się nie podobają, nauczyciele, których nie lubię, przesadna grzeczność i ważenie każdego słowa, aby wypadło jak najbardziej neutralnie, czasami mnie męczy. Jedno jednak jest pewne – w tutejszej szkole nauczyciel to tylko jeden z puzzli. Ogromnym kawałkiem układanki jest rodzic, bez którego pomocy szkoła poradzić sobie nie umie. Tej pomocy się tutaj oczekuje i wymaga, zakładając, że przecież nie robisz tego społecznie, czy z łaski. Twoje dziecko na co dzień z tego, co Ty zrobisz, skorzysta. Robisz to więc dla dziecka i dla siebie. Dla spokoju własnego sumienia.
W szkole na przykład działa ogródek. Ma dwie funkcje – dbają o niego na zmianę poszczególne klasy, dzięki czemu dzieci mają szansę w praktyce zobaczyć, jak rosną warzywa, owoce i zioła, co to są nasiona, co to jest kompost i jaki wpływ na plony mają czynniki zewnętrzne i pory roku. Rodzice przynoszą ziemię, nawóz, sadzonki czy rozsady. To, co urośnie w ogródku, wykorzystywane jest w stołówce. Mają w taki sposób swoje pomidory, szczypiorek, truskawki itp. W utrzymaniu ogródka pomagają rodzice i dziadkowie, kto lubi i ma chęć. Ogłaszana jest wcześniej potrzeba wiosennych czy jesiennych porządków i wyznaczana data – na przykład sobotni poranek. Można wpaść na ile się ma czas i ochotę i zająć tym, co akurat wymaga naprawy, przesadzenia, podcięcia. Kiedy ostatnio zniszczyli go wandale, rodzice i lokalna społeczność postawiła go na nogi w jedno niedzielne popołudnie, aby oszczędzić dzieciom przykrości.
W szkole jest stołówka. Szkoła tutaj działa od 8:50 do 15:10, w tym czasie są dwie przerwy 10:40-11:05 i długa przerwa na lunch 1:05-1:45. W stołówce można kupić jedzenie na dwie przerwy. Albo na obie, albo tylko na jedną. Sprzedawane są też osobno lody. W stołówce zatrudniona jest tylko jedna osoba – kucharka, która jest też osobą planującą zakupy i posiłki. Reszta osób, które pracują w stołówce, to rodzice! Są rozmaite zmiany, można pomóc wczesnym rankiem, popołudniu, czy w trakcie lekcji. Praca jest stale. Przestrzegane są ścisłe zasady higieny, ale nie oszukujmy się – smarować chleb masłem, czy obierać marchewki potrafi raczej każdy. Dzięki temu stołówka jest niesamowitą pomocą dla rodziców. Jest tania, pyszna i zdrowa, a w ofercie ma nawet rodzinne dania na wynos (np. blacha lasagne), które można kupić i odgrzać w domu, jeśli jesteś zabieganą mamą. Stołówka jest aktywna na wszystkich szkolnych wydarzeniach, sprzedając to, co akurat pasuje, od kawy i ciastek, po hot dogi. Wszystko po to, aby na siebie zarobić. Ceny w stołówce są tak niskie, a Syrena, która aktualnie nią zarządza, staje na głowie, aby jedzenie było ciekawe, że nawet ja, która lubię pichcić, korzystam. W lecie podawano pyszną mrożoną herbatę, w zimie gorącą czekoladę, są owsiane ciasteczka, jest mini pizza, a nawet domowe sushi. Moja przebiegła i sprytna córka raz zjadła całe swoje jedzenie w trakcie pierwszej przerwy. Niewiele więc myśląc, poszła na stołówkę i poprosiła o kawałek chleba. Syrena zrobiła jej kanapkę z dżemem. Chciałam oddawać pieniądze na następny dzień, ale tylko się roześmiała. Daj spokój, powiedziała.
Szkoła stara się ze wszystkich sił zarabiać pieniądze, których nawet tutaj brakuje. Na przykład organizowana jest loteria Wielkanocna. Kto ma ochotę, przynosi do szkoły słodkości – jajka, czekoladki, bombonierki. Sprzedawane są potem losy i wszystkie słodkości trafiają do wylosowanych szczęśliwców, a dochód idzie na szkołę. To samo robiliśmy na Boże Narodzenie. W sprzedaży biletów pomagają przed i po lekcjach rodzice i uczniowie starszych klas. Koszt losu to śmieszne drobne, więc ludzie kupują ich ogromne ilości.
Raz w roku organizowany jest karnawał. Tutaj jest to święto sportowe. Dzieci walczą o medale w różnych konkurencjach, rodzice, rodzeństwo, dziadkowie – dopingują. W tym czasie sprzedawane są hot dogi i ciasta, które na ten cel upiekli lub kupili chętni rodzice. W zeszłym roku moja blacha muffinek została kupiona przez jedną osobę nim zdążyłam postawić na stole. Dochód idzie na szkołę.
Szkoła organizuje kiermasz, na którym sprzedawane są książki i przybory papiernicze. Szkoła wynegocjowała z dostawcą hurtowe ceny, więc książki, które przez jeden tydzień możemy kupić w bibliotece, są w świetnych cenach. Prowizja od sprzedaży idzie na szkołę. Notorycznie oddajemy też do biblioteki książki, które dzieciom się już znudziły. Są prze-dumne, kiedy na pierwszej stronie książki pojawia się pieczątka z napisem: „podarowane przez rodzinę Hicks ad 2019”. Generalnie bardzo dużo rzeczy, których już nie potrzebujemy, zanoszę do szkoły. Książki, zeszyty, wycinanki, nadmiar bibuły, nawet dywan, który udawał autostradę, a z którego syn już wyrósł, przydał się na świetlicy.
Co roku jest kemping – można namiot rozłożyć i całą familią przespać się na szkolnym boisku. Oczywiście dochód ze sprzedaży jedzenia, napojów, biletów na rozmaite konkursy w trakcie kempingu idzie na szkołę.
Wszystkie imprezy odbywają się przy dużym udziale rodziców, a czasami i wujków, i dziadków. Zwykle na każdą imprezę trzeba się konkretnie ubrać, na przykład mieć na sobie coś pomarańczowego czy kolorowe włosy. W mniejszości są ci, którzy się wyłamali, bawią się wszyscy, bo tutaj życie kręci się wokół szkoły.
Jak chyba w każdej szkole na świecie i tutaj jest problem z parkingiem. Wydzielony został więc specjalny pas, gdzie można podjechać, ustawić się w kolejce, dziecko szybko wskakuje, odjeżdżamy. Oczywiście aby było to bezpieczne, potrzebni są ponownie rodzice. To oni dbają o to, aby dzieci wsiadły do właściwego auta, legitymują dorosłych, pilnują porządku i kolejki. Dla tych wiecznie w biegu – rozwiązanie idealne. Skoro i tak idziesz po dziecko do szkoły, możesz przyjść moment wcześniej i pomóc. W zmian jutro też odbierzesz dziecko w biegu tuż na progu szkoły i popędzisz do kolejnych zajęć.
W szkole co 2 tygodnie wydawany jest newsletter, który każdy dostaje na maila. Oprócz bieżących wydarzeń, w każdym newsletterze dyrekcja i rada rodziców podpowiada, jak się można zaangażować, gdzie potrzebna pomoc. Pani dyrektor szczegółowo rozpisuje, ile pieniędzy udało się zebrać i na co dokładnie zostaną przeznaczone. W taki sposób wyposażyła w zeszłym roku pracownie muzyczną, a dwa lata temu zmodernizowała wszystkie place zabaw (są w sumie 4).
W każdą środę rano nauczyciel wuefu organizuje dodatkowe zajęcia sportowe dla dzieci, które polegają na różnych grach zespołowych, mini zawodach. Jeśli pada, zajęcia są w sali gimnastycznej. Trwają od 8 do 8:30, przed lekcjami. Nie byłoby możliwości, aby odbyły się bez pomocy rodziców, bo Pan jest jeden, a dzieci potrafi przyjść setka. Pomagam w każdą środę. A to rozkładam bramki, pomagam wkładać szarfy, sędziuję, dopinguję, skaczę z dziećmi na skakance. Raz na rok przez jeden semestr (10 tygodni) organizowane są zajęcia netball (coś jak nasza koszykówka). W netball wszyscy tutaj grali, więc, aby jak najbardziej obciąć koszty dla rodziców, trenerką i jej pomocniczkami zostają chętne mamy.
O plac zabaw i strumyk dbają ojcowie, którzy przychodzą kilka razy w weekend kopać i naprawiać. Pani dyrektor w zeszłym roku jako zapłatę smażyła im na grillu kiełbaski i rozdawała zimne piwo po skończonej robocie!
Każda klasa ma raz w roku apel. To rodzice szyją kostiumy i to od rodziców oczekuje się, że nauczą dzieci roli. Kostium trolla był dla mnie lekkim wyzwaniem, nie powiem.
Jeśli chodzi o naukę i zaangażowanie rodziców – tutaj się tego wymaga. Wywiadówka jest tylko jedna, na początku roku, aby poznać nauczyciela, zobaczyć klasę i innych rodziców. Potem komunikacja z rodzicami odbywa się mailowo. Kiedy jest problem, rodzic jest indywidualnie wzywany przez nauczyciela.
Rodzic ma za zadanie dopilnować, aby dziecko czytało. Dostajemy paczkę książeczek dopasowanych do wieku (od zerówki do końca podstawówki) i dziennik, w którym zapisujemy czy, co i ile czytało dziecko. Oczekiwaniem nauczyciela jest znalezienie na to czasu codziennie. Rodzic dostaje listę pytań, którymi może pomóc dziecku zrozumieć o czym czyta i inne wytyczne. W każdym tygodniu dzieci mają się nauczyć pisać 10 nowych słów i użyć je w zdaniu, na ćwiczenia mają specjalny zeszyt, który jest do wglądu nauczyciela. W piątek mają dyktando. Oprócz tego ćwiczymy matmę.
Jestem na bieżąco, więc nie wiem co się dzieje w sytuacji, kiedy dziecko ma pustki w zeszycie na zadanie domowe czy ma braki w dzienniku do czytania. Nauczyciel cały czas wie, jakie jest zaangażowanie danego ucznia. Może jest słabszy w klasie, ale w domu nadrabia? A może mu nie idzie, bo po szkole siedzi 4 godziny przed tv i nie ma kiedy poćwiczyć materiału zaprezentowanego w klasie? Tutaj się zakłada, że takie małe dzieci (od wieku 5-8 na razie mogę powiedzieć) potrzebują czasu, cierpliwości i dużo pomocy. Modne obecnie przechwalanie się tym, że nie mam pojęcia co dziecko robi w szkole, tutaj byłoby odebrane jako brak zaangażowania, ignorancję i lenistwo. I raczej świadczyłoby o braku zainteresowania własnym dzieckiem, a niżeli sprytem w wywijaniu się ze swoich rodzicielskich obowiązków.
Jasno jest jednak powiedziane, aby dzieciom w piątek dawać spokój, bo są po całym tygodniu zmęczone, a do czytania zachęcać, a nie zmuszać. Zadanie domowe ma zabierać 15 minut dziennie. Nauczyciel córki ucieszył się, kiedy przyniosła mu serię książek, które przeczytała do poduszki, choć nie były jakoś szczególnie ambitne. Super, że czyta, skwitował. Bo tutaj liczy się wysiłek i staranie, nie sama ocena i efekt końcowy. Przecież wszyscy kiedyś nauczyliśmy się pisać i czytać.
Rodzice jeżdżą z dziećmi na wycieczki, przychodzą pomagać robić doświadczenia, czy specjalne projekty, do których potrzebne nauczycielowi są dodatkowe ręce (piekłam już naleśniki, smażyłam jajka, sadziłam fasolki, itp.). Opowiadają o swoich zawodach, o kraju, w którym się urodzili.
To tylko przykłady, które zaobserwowałam przez ostatnie dwa lata. Jest tak dużo pracy do zrobienia, że można zaangażować się w coś, co lubimy, lub w czasie, który nam odpowiada. Właściwie nie ma wymówek, bo jest tyle okazji, że choć raz na rok na pewno znajdzie się coś, co można zrobić, a jak nie, to można zawsze kupić w sklepie ciasto i oddać go do sprzedaży na jednym z wielu eventów. Rodzicom, którzy nie pomagają, niż zwraca się uwagi, tym, którzy pomagają się dziękuje, a pod koniec roku zapraszani są na śniadanie z panią dyrektor. Nikt w obecnych czasach nie ma ani nadmiaru czasu, ani siły, szczególnie w przypadku rodziców małych dzieci. A jednak zawsze ochotnicy się znajdują.
Panuje tutaj przekonanie, że szkoła jest obowiązkiem również i rodziców i to, jak będzie wyglądała, co się w niej będzie działo i jaka będzie atmosfera, zależy od naszego zaangażowania. Szkoła to przecież malutka społeczność, w której nasze dzieci spędzają masę czasu. Robimy to dla naszych dzieci, ale też odrobinę dla siebie. Po to, aby wejść do szkoły z uśmiechem i bez rozdartego serca zostawić w niej nasz skarb. Włączając się w pomoc, poznajemy kadrę i innych rodziców. Ta franca z drugiej B, która swoim lśniącym BMW codziennie zajeżdża drogę, okazuje się przy kopaniu ogródka równą babką. A ta jakby nieobecna i lekko zaniedbana przechodzi właśnie ciężki rozwód, o czym była okazja pogadać w kuchennym czepku formując w stołówce ciasteczka. Ten tata został sam, tamta mama łapie trzy etaty, bo firma męża zbankrutowała, a Jasiu właśnie został zdiagnozowany i mama ma nadzieję, że już teraz będzie z nim mniej kłopotów. Rodzice tutaj się znają, próbują przyjaźnić, wszystko dla dzieci.
Polska szkoła jest chora. Chory jest system. I razem z nim chorzy są uczniowie i ich rodzice. Chowanie się na wywiadówkach, żeby czasem nie wybrali do klasowej trójki, na wycieczkę z dziećmi to raczej za karę, klasę niech sobie same malują, nie mam czasu przecież. Odrabianie za dzieci zadań, ciągła rywalizacja rodziców. Związek rodzica z nauczycielem też od samego początku jest zwykle wrogi. Nic w sumie dziwnego, kiedy wszystkimi przewinieniami ucznia obarcza się rodziców, krytykując ich na każdym kroku za złe wychowanie. Ciężki tornister, przeładowany program, siedmiolatek do szkoły na drugą zmianę, bo nie ma klas. Obok wypłaty dla nauczyciela, trzeba zmienić system. Abyśmy wszyscy uwierzyli, że szkoła to drugi dom, na który my, rodzice i oni, nauczyciele, mają ogromny wpływ, który często zaważy na życiu tego małego człowieka.
I tak sobie myślę, że zanim skrytykujemy po raz kolejny nauczyciela, dyrektora, placówkę, może warto zacząć od siebie? Co Ty, rodzicu, robisz dla szkoły? Może zamiast ciągle brać, można odrobinę pomóc? Zainteresować się? Zaproponować lepsze rozwiązanie? Zmobilizować innych rodziców? To pewnie nie naprawi wszystkich błędów systemowo – kadrowych, ale jest doskonałym pierwszym krokiem. Przecież to wszystko i tak dla własnego dziecka. Do przemyślenia.
Zdjęcie: źródło.
- Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
- Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
- Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
- Zapisz się do Newslettera. Dzięki temu prosto na swoją skrzynkę dostaniesz info o nowościach i będziesz zawsze na bieżąco.
- Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i plaży.