Nie robię rzeczy, które dzieci mogą z palcem w nosie zrobić same.

Nie robię rzeczy, które dzieci mogą z palcem w nosie zrobić same. Jasne, kiedyś namęczyłam się, żeby ich tego wszystkiego nauczyć, ale przy trojaczkach, moim głównym celem była samodzielność. Musiałam sobie niektóre rzeczy w głowie poukładać, żeby zmienić tryb myślenia z matczynej służebności na pozwalanie na samodzielność.

Wczoraj mój syn wjechał w błoto i legł jak długi w kałuży. To był dwudziesty kilometr przejażdżki. Po pierwszych dwóch przestałam go prosić, aby uważał wjeżdżając w kałuże, bo mogą w nich być głębokie dziury. Nie posłuchał. W sumie mnie to nie dziwi, bo sama jak byłam w jego wieku robiłam identycznie. No ale pech chciał, że na ostatniej prostej już nie tylko oblał się od stóp do głów błotem, ale zwyczajnie zrobił koziołka. Krew mnie nawet nie zalała, powstrzymałam się przed głośnym „a nie mówiłam” i w odległości kilkunastu metrów czekałam aż się pozbiera. Widziałam wyraźnie, że nic mu się nie stało. Nie biegłam go ratować, nawet przesadnie mu nie współczułam, wiedziałam, że nic mu się nie stało, a zabawa, jaką miał całą drogę, była warta wywrotki.

Całe zdarzenie widziała dwójka innych rodziców z dzieckiem. Podlecieli do mnie machając rękami, nie mogąc tchu złapać „pani… syn… trzeba… pomocy”. Spojrzałam na syna. Był zły, bo dzień nie należał do przyjemnych pogodowo, a on się lekko zmoczył. Ale poza tym zbierał się i otrzepywał i zabierał do dalszej jazdy. Wiem, że wielu osobom wyda się to okrutne, ale nie pobiegłam na złamanie karku do syna, któremu nic się nie stało. Może dzięki temu na pozostałych dwóch kilometrach do domu, omijał już kałuże?

Oczywiście, że jest to miłe, kiedy mama spakuje śniadanie, do dziś to robię, bo mogę i lubię. Ale jak nie mam czasu, dzieci potrafią zrobić to same, a ja wiem, że w śniadaniówce nie znajdą się tylko czekoladki i chipsy (bo nie ma ich nawet w domu, haha).

Oczywiście, że widzę burdel w szafkach i wiem doskonale, gdzie jest bluza, której akurat szuka córka. Mogę się założyć o milion zielonych, że leży upchnięta z innymi ciuchami i brudnymi skarpetkami w dolnej szufladzie. Ups. Nie trafiła do pralni, nie zostanie uprana. Przykro mi, ale nie jesteśmy w stanie my, dorośli, pamiętać o wszystkich bzdurach, które dzieci mogą już same robić. Bo przecież wszyscy doskonale widzimy, że jak dziecku na czymś zależy, to zrobi to nieproszone. Przecież dzieci mogą nawet powiesić to pranie, a potem złożyć i odnieść do półki. Kilka lat temu sprawdziłam, nikomu włos z głowy nie spadł.

Cały długi weekend dzieci robiły śniadanie. I nie były to płatki z mlekiem, a w jeden dzień jajecznica, w drugi amerykańskie naleśniki z owocami, w trzeci zapiekane grzanki z serem i szynką. Tosta z miodem czy masłem orzechowym potrafią sobie zrobić od lat, nie mówiąc już o nalaniu mleka do szklaneczki. Jak się rozleje, wiedzą gdzie jest papierowy ręcznik, ba, wiedzą nawet gdzie jest mop.

Mogę to wszystko robić, ale nie chcę. Mogę to wszystko robić, ale nie mam czasu. Mogę to wszystko robić, ale moje dzieci też mogą. A jeśli mogą, to robią. Nie robię rzeczy, które dzieci mogą z palcem w nosie zrobić same. Bo po co?

Szczególnie konsekwentna jestem w sytuacjach, w których próbowałam tłumaczyć i prosić, jakie są konsekwencje niektórych zachowań. Nie muszą słuchać, nie musi docierać, mogą się przekonać na własnej skórze. Na swojej, nie na mojej. Nie zabierzesz kurtki, zmarzniesz. Pójdziesz do lasu w nowych butach, uwalą się z błota i będziesz je musiał wyczyścić. Wleziesz w buciorach do domu, umyjesz podłogę, a jak nie zakręcisz butelki, to woda rozleje Ci się w plecaku i zadanie trzeba będzie przepisać. Rozsypiesz brokat, trzeba poodkurzać.

Lektur na głos nie czytam, chodziłam do szkoły 18 lat, starczy mi! Plecaków nie noszę, bo kiedyś spytałam syna dlaczego ten plecak taki ciężki to mi odpowiedział – tu są wszystkie książki, bo mi się nie chce codziennie pakować. Jemu się nie chce, a mnie ma garb wyrosnąć? No way.

Oczywiście, że podtykam pod nos pyszności, staram się jak mogę, soczki świeże wyciskam i ciasteczka piekę. Ale jak się jeść chce, to wiedzą jak ten głód zaspokoić.

Jak się dzieciom nudzi, to też zwykle proponuję, że coś im do roboty znajdę, można na przykład kupy z ogródka psie pozbierać. Od razu rozrywka się znajduje i nikomu się nie nudzi.

Ja wiem, że to często brzmi, jakbym była wyrodna, niedobra i wstrętna, jakbym zmuszała te moje dzieci do nadludzkiego wysiłku. Ale nie jest tak. Kiedy mogę i chcę, robię coś. Ale nie wyręczam. Podam herbatę, kiedy dzieciak właśnie się zawinął w kocyk i sobie słodko leży. Ale i ja proszę o tą herbatę, kiedy to ja potrzebuję chwilę poleżeć.

Kiedy moje dziecko chce w restauracji spytać o sok, pyta. Nie zauważyłam, aby kiedykolwiek wstydziło się to robić, możliwe, że kiedy było gotowe my po prostu powiedzieliśmy – idź i spytaj. To poszło.

Przecież taki 9 latek to jest do wszystkiego życiowo przygotowany. Siły i energii ma więcej ode mnie. Może i swój pokój posprzątać i zakupy małe zrobić i posiłek przygotować. I buty na miejsce odłożyć i ubrać się stosownie do pogody. Raz jeden uparciuszek się wykłócał, odpuściłam, bo mi się zwyczajnie nie uśmiechało psuć sobie poranka na kłótnię o czapkę. W trakcie przerwy padał śnieg, cała klasa poszła rzucać się śnieżkami, moje zostało, bo nie było odpowiednio ubrane. Jak to syn mówi, upsik. Przez pandemię dzieci opanowały termometr, już wiedzą do ilu stopni trzeba zabrać kurtkę i czapkę, a od ilu wystarczy bluza. A jak nie wiedzą – pytają. No ale ja nie suszę głowy o sweterek, kiedy to mnie jest zimno. Ja bym się w Bałtyku, który ma 7 stopni nie kąpała, a dzieci się kapią. Im pewnie zimno nie jest.

Moje dzieci wiedzą, gdzie w domu mieszkają czyste ręczniki i papier toaletowy, wiedzą, jak się układa naczynia w zmywarce i jak uruchomić piekarnik. Pewnie, nauczyliśmy ich. Nie było łatwo, ale teraz korzystamy z ich wiedzy. Żadnemu z naszych dzieci nie przyszło to naturalnie, ale są jakieś postępy, mniejsze lub większe. Oczywiście, że często się przez tę samodzielność spóźnialiśmy, często sok się po podłodze lał. To normalne. Nadal pracujemy, to element wychowania i przystosowania do życia. Jakoś mi się zdaje, że prawdziwy test zdolności rodzicielskich to nie jest świadectwo z paskiem i codziennie trzydaniowe obiady, a to, jak nasze dziecko radzi sobie w życiu, kiedy tego obiadu nikt mu nie poda i kiedy z bacikiem nad głową nikt nie stoi, pilnując, aby się uczyło.

Wielu naszych znajomych nosi aparat na zęby. Dom dostał aparat kilka miesięcy temu, ma w nim spać. Mówiłam mu, że ja w jego wieku też nosiłam aparat i pewnie dzięki temu mam piękne, równe zęby. Przeprowadziliśmy kilka rozmów, mieliśmy ustawione przypomnienia na telefonie. Pierwsze dwa miesiące pamiętał, kolejne też. W piątym miesiącu sobie często zapominał, ja też. Prawda jest taka, że po całym dniu pracy i domowych obowiązków, po wożeniu dzieci z jednego końca miasta na drugi, po prostu nie mam już do tego głowy. Poszliśmy na kontrolę. Ortodonta to syna strofował. Nie mnie (dziękuję Bogu za mądrych ludzi). Od tego czasu znowu pamięta. Zauważyłam nawet wczoraj, że szorował ten aparat, bez przypominania.

Dzieci same zorganizowały sobie towarzystwo obozowe, nawet same poszukały wśród oferty wyjazdów, tych, które im odpowiadają.

Nie jestem typowa. Nie lecę na pierwsze kwiknięcie, nie podtykam pod nos, nie robię kolejnego obiadu, jeśli ten podany nie smakuje, nie wyręczam, nie zadręczam wmawianiem dzieciom, że jest im zimno, gorąco, czy chce im się pić. Jak ostatnio sprawdzałam, każde miało sprawne dwie ręce i dwie nogi, dobry wzrok i rozwiniętą mowę. To dlatego nie robię rzeczy, które dzieci mogą z palcem w nosie zrobić same.

Dzieci notorycznie są wyręczane, bo przecież jesteśmy stale w biegu, a tak szybciej i łatwiej. Czy jednak łatwiej? Chyba tylko pozornie. Bo ja w niedzielę rano wstałam o 9 (!) i czytałam w łóżku książkę, kiedy moje dzieci smażyły jajka. I kto miał łatwy poranek?

Jestem może i leniwa, może jestem egoistką. Lubię wierzyć, że robię moim dzieciom przysługę. Mogę podać, wynieść, posprzątać, przygotować, o wszystkim pamiętać. Ale dzieci też mogą. Z zasady nie robię rzeczy, które dzieci mogą z palcem w nosie zrobić same. Dzięki temu one uczą się samodzielności, a ja nie padam na pysk. Win!