Wcale się nie cieszę, że dzieci wracają do szkoły.

Kolejny już raz w tym tylko tygodniu, a przecież jeszcze się nie skończył, ktoś mnie spytał, czy bardzo się cieszę, że wkrótce 1 wrzesień i dzieci wracają do szkoły. I o rany, nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale pierwszy raz w życiu wcale się nie cieszę, że dzieci wracają do szkoły.

I z tego miejsca biję się w piersi i całuję rączki w geście szczerych przeprosin tym wszystkim matkom, które kiedyś twierdziły, że wcale się z tego początku szkoły nie cieszą, a mnie się wydawało, że to ściema jest tych wszystkich idealnych madek. Oj ja głupia, nie wiedziałam, no nie wiedziałam.

Wcale się nie cieszę, że dzieci wracają do szkoły, bo, statystycznie rzecz biorąc, spędzam w korkach minimum 2 godziny dziennie. 2 godziny! I to minimum, a bywa, że i 4 jak mnie wyobraźnia poniesie i na przykład muszę jechać do specjalistycznej przychodni na drugim końcu miasta. I jeszcze jak jadę sama, to pół biedy, posłucham jakiegoś podcastu, puszczę sobie mocno niecenzuralny hip hop, założę oksy, wystawię zimny łokieć i jest luz. Ale weź sobie 3 bombelki w wieku wczesno nastoletnim odbierz ze szkoły o 15:30. Głodne, zmęczone, nabuzowane emocjami. To jest taka mieszanka, że mnie się zdarza myśl, że wysiądę, trzasnę drzwiami i na Alejach ich zostawię w tym aucie, na środku drogi, a sama ucieknę. A jak mnie w końcu policja złapie, to im puszczę kawałek nagrania dwudziestominutowej kłótni o to, czy lepszy jest dżem truskawkowy czy malinowy. I jestem pewna, że jak policjant będzie rodzicem, to mnie jeszcze przytuli na pocieszenie.

Nie cieszę się, bo rutyna. Rutyna to jest taka zdzira, że wiesz, że działa, więc przez pierwsze jakieś 3 miesiące roku szkolnego pracujesz nad tym, żeby sobie zapamiętać grafiki i rozkłady jazdy, żeby się nagle nie okazało, że jedno dziecko wyrzuciłaś pod drzwiami nie tej placówki, co trzeba było, a zorientowałaś się dopiero, kiedy męskie dziecko zaczęło protestować, bo na balet to ono nie będzie i nie chce i mamooo. I tak ćwiczysz pamięć, a wiadomo, matki mają problemy z pamięcią, którą wyżarły im do porzygu czytane kici kocie i inne Martynki. Ćwiczysz, po to tylko, żeby nagle zrobił się grudzień. A w grudniu wiadomo, są aż dwa dni wolne od pracy, ale nie, bombelki mają wolne prawie dwa tygodnie, potem ferie, a potem niektórzy żartownisie postanawiają zmienić grafik i ch.j strzelił rutynę.

Wcale się nie cieszę, że dzieci wracają do szkoły, bo w wakacje nie muszę tłumaczyć dzieciom dlaczego uczą się czegoś, co nigdy w życiu im się nie przyda. To ja kieruję ich doznaniami, stawiam na sport, podróże, zabawę. Nie muszę nikomu tłumaczyć ułamków, co czasami wydaje mi się jakbym tłumaczyła foce podstawy trajektorii lotu stacji kosmicznej.

W wakacje nie muszę nikogo za uszy zwlekać z łóżek i na siłę zapędzać do wyra wieczorem. Bo oczywiście choćby skały srały i brokatem sypały, w roku szkolnym wszystkie dzieci cierpią na wzmożoną potrzebę snu, która jednak objawia się tylko rano i tylko od poniedziałku do piątku. Bo już w weekend to nie, o nie, w weekend od 6 się bawimy, będzie, będzie zabawa, będzie się działo!

W wakacje też nie muszę spotykać się z najgorszym aspektem macierzyństwa – innymi rodzicami. Nie muszę dzierżyć wyniosłych spojrzeń MATEK, KTÓRE OGARNIAJĄ LEPIEJ, a ja spóźniłam się kilka minut po odbiór z zajęć. Nie muszę słuchać tych niby do dziecka, ale wygłoszonych odpowiednio głośno, tak, żeby inni słyszeli inteligentnych, kreatywnych i ekologicznych dyskusji z przyszłymi laureatami Nobla. Nie muszę w końcu wkurwiać się na rodziców, którzy najchętniej do szkoły wjechaliby po schodach, prosto do klasy, żeby czasami ich dziecko się nie przeziębiło na dystansie 10 metrów. Nie muszę w końcu tłumaczyć dziecku, że prace domowe są dla dzieci, nie dla rodziców i to, że Jasiu się chwali, że jego mama graficzka zrobiła mu projekt, to przegryw.

Wspominałam już o wywiadówkach? To był dla mnie mocny punkt korony. Wywiadówki on line! Pani dawała głos jednej osobie, nikt się nie kłócił, czas płynął, nikt się nie wychylał z debilnymi pomysłami, aby do trzech języków dodać jeszcze jeden, bo jaka przyszłość czeka te dzieci, skoro one w wieku 11 lat biegle mówią tylko po angielsku, albo żeby instruktora pływania zmienić, bo dzieci nie są na pływalni wystarczająco stymulowane. Wtf??

Moje dzieci są już na tyle kumate, że nie wchodzą mi na głowę, kiedy proszę, aby zajęły się przez kilka godzin, bo muszę pracować. Bo to kiedyś był dla mnie główny argumnent. Albo pracujesz, albo opiekujesz się dziećmi. Próba pogodzenia tego pod jednym dachem to kaskaredka. Ale minął już u mnie ten czas, kiedy dzieci były przekonane, że pieniądze wyciąga się z dziury w ścianie w centrum handlowym i ten, kiedy jak dzwonił ważny klient negocjować kampanię, jedno z moich dzieci oznajmiało, że musi kupę tak głośno, że sąsiad z domu obok pytał, czy papier podać. Byłam za to w te wakacje w domu, one też, więc jak tylko skończyliśmy pracę, mogliśmy sobie szybciutko podskoczyć na jakiś zalew czy do parku i fajnie spędzać czas. Że też nie wspomnę o tym, że z nudów dzieciaki to i kawę zrobią i naleśniki usmażą i do sklepu podskoczą i do paczkomatu też i z psem wyjdą. No to jest żyćko.

W wakacje zdarza się też, że dzień dziecka jest dość często. Przecież wiadomo, że częste mycie skraca życie, od parówki nikt jeszcze nie umarł, a dzień spokojnie można spędzić w stroju kąpielowym. Tego luzu w roku szkolnym brakuje.

Lubiłam kiedyś robić dzieciom śniadaniówki. Muffinki, kanapeczki w dinozaury, mini serniczki, rogaliki, ciasteczka, warzywka pokrojone w słupeczki, szaszłyki owocowe, no sztosik. Ale towarzystwo zrobiło się wybredne. Jedno już jabłek nie lubi, drugie chce tylko jabłka. Jedno uważa, że placuszki jaglane są suche, ale z miodem to ja nie chcę. A w ogóle to daj mi coś dobrego, nie za bardzo zdrowego, mokrego, pożywnego ale nie wiem co!!! I codziennie o 6:50 zaczyna się wybrzydzanie, grzebanie w śniadaniówce, a potem w lodówce. A ja piję kawę i schodzę z drogi, żeby wszyscy przeżyli poranek.

A jeszcze zapomniałam o wydatkach. Mam wrażenie, że moje dzieci jedzą czepki na basen, ołówki i pióra. Nie ma innej opcji, muszą podgryzać. No chyba, że rozdają, to by w sumie wyjaśniało hurtowe ilości jakie tego wszystkiego kupuję po to tylko, żeby dosłownie praktycznie na następny dzień przeczytać uwagę, że Dominik nie ma zeszytu do nut. Policzyłam. W zeszłym roku miał ich 5, w czerwcu wrócił bez. W tym roku jestem jednak mądrzejsza. Będę potrącać z kieszonkowego!!! Nie zapominajmy o przebraniach na dzień kropki, czy na bal karnawałowy. To wszystko koszty, koszty, koszty. 

Na koniec wisienka na torcie – Librus. Ach, dzieci mają teraz naprawdę prze.ane. Za moich czasów dopiero na wywiadówce rodzic się dowiadywał o wagarach, czy niektórych pałach. Teraz o pałach wiem ZANIM moje dzieci się o nich dowiedzą. Uwagi dochodzą z prędkością światła. Nawet takie bzdury jak spóźnienie na lekcje przychodzi mi w real time. Biedne dzieci. I ja biedna. Librus, 3 konta, wiecie ile to jest powiadomień??

Tak więc wcale się nie cieszę, że dzieci wracają do szkoły. Nic a nic. Ale pocieszam się, że przecież to tylko 10 miesięcy, szybko minie?

 

foto: https://unsplash.com/