Chyba nikt się nie spodziewa takiego końca tej historii i takiego początku. Wracamy. Z nie raju.

Emigracji nie da się do końca opisać, bo jak opisać życie, w którym masz wrażenie, że nie do końca uczestniczysz. Jak opisać bezdech, który dopada Cię znienacka? Jak opisać panikę, która jest Twoją wieczną przyjaciółką. Jak opisać ciągłe w głowie liczenie zalet, nieustający konkurs, w którym bilans nigdy nie będzie na plus. Bo jak postawić cokolwiek na szali z herbatą u mamy?

Australio, rozerwałaś mi tyle razy serducho na pół. Kocham Cię i Cię nienawidzę. Dałaś mi wszystko i wszystko mi zabrałaś. Zabrałaś mi spokój i tożsamość, wprowadzając w stan wiecznego rozedrgania. I tam nie jestem u siebie i czasami też nie tu. Wiecznie na huśtawce, z tym, że z wiekiem coraz bardziej na tej huśtawce bierze mnie na mdłości. Nienawidzę Cię za telefony, po których dziura w sercu jest tak wielka, że łamie na pół i oddech odbiera. Nienawidzę Cię za decyzje, których wcale nie chciałam podejmować. Nienawidzę Cię, za wszystkie chwile, w których mnie zabrakło. Opuszczam Cię, bo żyć z Tobą nie umiem.

I ja wcale nie wracam do bzu, krakowskiej suchej, zapachu lasu, ani nawet nie do chleba, którego nie da się zwinąć w kulkę o wielkości pięciozłotówki.

Wracam do ludzi. Do tych, którzy wiele potrafią wybaczyć, bo machają ręką i mówią „ona już tak ma”. Bo oni po prostu wiedzą, jak ja mam. Do tych, do których można wpaść bez zapowiedzi i powiedzieć, że wszystkiego ma się dość, a oni nie będą się przejmowali burdelem w kuchni i tym, że może mieli wtedy gdzieś właśnie pójść, ale wiedzą, że tu są bardziej potrzebni. Do tych, u których można usiąść w kuchni, nogi podwinąć i poczuć, że choć tyle wydeptałam nowych ścieżek, to tak naprawdę niewiele się zmieniło. Do tych, z którymi wiesz, że wszystko przeżyjesz, choćby nie wiadomo co los pod nogi rzucił. I choćby w Australii naprawdę dolary rosły na drzewach, nigdy nie da mi tego, czego naprawdę mi brak. 

Nie chcę moich przyjaciół trzymać za rękę wirtualnie tylko. Wiem, że wszystko mnie omija. Ich ważne dni, nowe hobby, radość ze ściągniętego właśnie aparatu na zęby i sukienka, w której wyglądają jeszcze piękniej niż zwykle. Nie chcę z rodziną wychodzić najlepiej na zdjęciu z ostatniej wizyty. Nie chcę nigdy więcej bliskim dzieciom w rodzinie mówić, że o rany, jak Ty strasznie urosłaś! Bo jak się jest blisko, tego się nie zauważa przecież. Nie chcę do końca życie na siłę się przekonywać, że tak mi tu dobrze. I grać, przed tymi, którzy zostali, że taki mam raj. 

Nie chcę, żeby omijały mnie wspomnienia, radości i smutki. Możliwe, że śmierć. Przecież tych ludzi, z którymi ja chcę spędzić życie, może zabraknąć, za rok, może za dziesięć, nieuchronnie jednak kiedyś. Nic nie trwa wiecznie. Nie chcę nie móc zdążyć na pogrzeb. Nie chcę na wesele wpadać dwa dni przed, z wywieszonym językiem. Nie chcę nie być na chrzcinach, czterdziestkach, rocznicach ślubów. Co w życiu jest ważniejsze?

I tak naprawdę to chyba najbardziej nie chcę, aby moje dzieci już wkrótce zapomniały tych słów, którymi wytapetowana jest moja dusza. Chcę, żeby tak jak i ja, wiedziały, dlaczego o północy w Sylwestra śpiewamy „Niech żyje bal”.

Nie potrafię tego wszystkiego zamienić na ładną pogodę i możliwości. Możliwości czego? Bo na pewno nie bycia sobą, a to, w wieku 40 lat, stwierdzam, że jest w życiu najważniejsze. Jestem typową Grażyną. Na święta będzie sałatka z kieleckim, na gości w moim domu czekają pantofle, a w zamrażalniku mam zawsze butelkę wódki na czarną godzinę.
Nie idealizuję. Raju nie ma, boję się polskiej szkoły, Prezesa i nietolerancji. Możliwe, że wcale jednak nie jestem obywatelem świata, jak mi się poprzednio wydawało, ale mój dom jest w Krakowie, w którym zakochałam się już bardzo dawno temu. A przecież prawdziwa miłość trwa wiecznie.

W Polsce mam piękny dom, na który tam musiałabym brać przynajmniej milion dolarów kredytu. W Polsce mamy oboje pracę, pod względem możliwości lepszą niż tam. W Polsce mam weekendy w Europejskich stolicach, a tam jadę autem 1200 km i nadal jestem w tym samym stanie, tylko plaża trochę inna. W Polsce mam szybki Internet, w Australii nadal na korbkę. W Polsce moje dzieci też pójdą do szkoły z dziećmi z całego świata, jest ich w Krakowie mnóstwo. W Polsce jedzenie nie jest plastikowe, bo trzeba go zabezpieczyć przed palącym upałem. No i ja lubię zimę. I góry. I teatr. W tym Australijskim raju tego nie ma. Wszędzie na świecie są plusy i minusy. Każdy kij ma dwa końce. Każda sytuacja jest zupełnie inna.

Wszystko to kocha też mój mąż. Okazuje się, że przez 10 lat życia w Polsce pokochał te nasze wady i wszystkie zalety. Surfing zastąpił snowboardem, kumpla Micheala Michałem, słońce wypalające raka skóry, smogiem. Przyjmijcie mojego Stefana ciepło, może kiedyś się nauczy, jak wymówić słowo „szczypiorek”. Dzieci być może zatęsknią za australijskim słońcem. Ale one mają swoje życie, będą mogły mieszkać tam, gdzie chcą. Ja nie ściemniam, kiedy mówię, że wszystkiego dla dzieci oddać nie potrafię. Polski nie oddam. A dzieciaki, urodzone przecież w grodzie Kraka, też chyba mają w serduszku Polskę. 

Odliczamy dni do 20 sierpnia (!!!). Rozkładajcie czerwone dywany, szykujcie krakowianki. Naprawdę będziemy całować kostkę brukową na Rynku Głównym. Obiecuję. Do zobaczenia.

P.S. Podjęliśmy tę decyzję dawno temu, ale nie mogłam sobie odmówić dzikiej radości powiedzenia tego wielu bliskim osobom osobiście. 

  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Zapisz się do Newslettera. Dzięki temu prosto na swoją skrzynkę dostaniesz info o nowościach i będziesz zawsze na bieżąco.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i plaży.