Pierwszy rok w Australii.

Wkrótce mija nam pierwszy rok w Australii. Australia to dla wielu niedoścignione marzenie, kraj odległy, a przez to tajemniczy, dziki i owiany niesamowitymi historiami. Ponieważ zawsze wszystkich to frapuje jak nam się wiedzie, podsyłam małe podsumowanie.

Na dzień dzisiejszy nie widziałam nadal ani jednego wielkiego pająka, w domu w podkrakowskiej wsi mieliśmy ich więcej niż tutaj. Nie widziałam też ani jednego węża ani rekina. Chociaż na pewno przecież gdzieś są. Podobno. O tym najlepiej wiedzą moi hejterzy. Wiedzą, bo słyszeli, a ja się tylko zgrywam. Przecież każdy wie, że pająki wielkości Fiata 126p. biegają tutaj po ulicach.

Nie chorowaliśmy. Mąż mozolnie odzyskał utracony w Polandzie węch, a dzieci, oprócz kataru i ogólnej wścieklizny na zmianę z głupawką, były okazami zdrowia. Możliwe, że ten smog, co go to podobno wcale w Polsce nie ma, jednak trochę truje. Skubaniec.

Nadal zastanawia mnie australijskie udawanie, że jest cały czas lato, podczas gdy pół roku była na przemian złota polska jesień i wczesna wiosenna dupówa. No ale najlepiej przecież udawać. A jak. Po co komu ogrzewanie, skoro można w domu chodzić w butach z futrem (tych samych Emu co u nas po ulicach szafiarki śmigają), spać pod kocem elektrycznym, co rano budzić się z lodem w dziurkach od nosa i bać się rozebrać w łazience, żeby czasem nie pokryć się szronem. I cały czas mówić, że jest super. To się właśnie nazywa nastawienie do życia! Zimno? Jakie zimno? Komu zimno?

Pierwszy rok w Australii minął mi na próbach nauczenia tubylców wypowiadania mojego imienia, jak na razie ponoszę klęskę i nadal jestem D (Di), ale hej! Pierwsza litera to już jakiś start! Nauczycielkę w szkole też już prawie nauczyłam wymawiać jej własne nazwisko, żeby brzmiało choć trochę lepiej niż dotychczasowe Zcezny i uczymy się mówić Góra Kościuszko, a nie Koziosko. Niestety jak na razie jak grochem o ścianę. Po kilku natomiast lekcjach pokazowych wszyscy skumali, że w Polsce po ulicach nie biegają niedźwiedzie polarne i nie mieszkamy w igloo. Juppi.

Spotykam gdzieniegdzie na swojej drodze Polaków. O, na przykład ostatnio, przemiłe małżeństwo zapoznałam w supermarkecie. Kiedy ona rzekła do niego „Patrz Jędruś, polskie ogórki”, Andrzej zerknął na słoik z napisem Made in Poland i niewiele myśląc wypalił „Takie one polskie jak z koziej dupy trąbka”. I od razu mi się ciepło no moim biało czerwonym serduszku zrobiło.

Przekonałam się przez ten rok, że w getrach można wybrać się absolutnie wszędzie i jest to australijski strój narodowy (w parze z japonkami oczywiście). Dla każdego idealny, szczególnie dla osób, które ostatni raz na siłowni były 2 stycznia 1997 roku, w ramach postanowień noworocznych. Ćwiczą (lub przynajmniej udają, pomykając w tych lajkrach) wszyscy.

Rodacy zazdroszczą australijskiego słońca, podczas gdy najwięcej pieniędzy wydaliśmy w tym roku na walkę z upałem właśnie. Przenośne lodówki, parasole, parawany, okulary, kapelusze, odzież, kremy z filtrem. Indeks UV nie przekracza nigdzie na świecie cyfry 11. A my to 11 tutaj mamy nawet wtedy, kiedy słońce jest za chmurami, pikuś. 

Nadal nie wiem, jak można egzystować w miejscu, w którym sklepy otwarte są do 17, a siłownia do 18. Ludzie wieczorami siedzą w domu, jedzą i piją. Ale tylko do 21, trzeba migusiem spać, bo rano przeciętny Australijczyk wstaje z pianiem koguta. I zakłada getry.

Przekonałam się, że Poczta Polska to w porównaniu do australijskiej, królowa logistyki. Od czasu, kiedy rzecz zamówiona w tym samym mieście, nie dotarła do mnie po trzech tygodniach, a pani z obsługi klienta na pytanie, gdzie jest przesyłka odpowiedziała „a kto to wie”, omijam szerokim łukiem.

Nie kupuję Mikołaja na plaży, który mnie tu straszy od połowy października. Ale jak to? Dzieci mówią, że nieprawdziwy. Bo prawdziwy ma sanki i wchodzi do domu przez komin, a przecież tu nikt nie ma kominka (bo nie jest zimno, jakie zimno, komu zimno), za to wszyscy mają basen. Czy Mikołaj zatem wychodzi, niczym ta nimfa, syrenka, czy meduza, z basenu? Yyyy….

Wiem, że oszalałam, bo temperatura u mnie aktualnie sięga 30 stopni, a ja podglądam na kamerce padający w Zakopcu śnieg i zacieram ręce widząc minusy w prognozie na najbliższe tygodnie. I nadal wydaje mi się to niemożliwe, że podstawowym zakupem na moje jutrzejsze urodziny, 30 listopada, jest lód. Listopad to plucha! Szarówka! Nos czerwony i „cholera (lub gorzej) jak zimno” na początek każdej rozmowy. A nie upały jakieś! W dupie się poprzewracało już całkiem.

Dzieci, urodzone, wychowane i mieszkające w Polsce przez 5 lat, po roku w Australii mają już tutejszy akcent i po polsku mówią jak polonia z Czikago. Wstyd przed Ryśkiem, no ale co zrobię, jak angielski to taki łatwy język i w dodatku dużo milszy dla ucha niż szczęśliwie szeleszczący polski. No i od razu wiadomo, po kim to mają, bo stary przez dziesięć lat w Polandzie najlepiej po polskiemu opanował tylko odmianę „poproszę duże piwo”, ale za to do entej potęgi.

Mamy obczajoną polską szkołę, Kościół, dwie restauracje, kilka sklepów, nawet nianię i festiwal polskich filmów. Swój swojego wszędzie znajdzie. Nawet na końcu świata.

Chyba nawet się zaaklimatyzowaliśmy powoli. Mam już komu dzieci podrzucić jakbym się kawy w ciszy i spokoju miała ochotę napić, na urodziny obcięłam listę do 20 najbliższych koleżanek, a na siłowni mam ulubiony rowerek. Mam z kim iść do kina, bo moja sąsiadka Ikea oprócz nieznajomości terminu “leżakowanie wina”, okazała się też fanką filmu. Już nikomu na drodze nie zagrażam, umiem nawet zjechać w ruchu lewostronnym z ronda, ale jest to w miarę świeża umiejętność, także radzę jednak uważać. A jak szastam „how are you”! No co najmniej jak lokales, na lewo i na prawo. I też nie czekam na odpowiedź, przecież nie pytam po to, żeby mi ktoś swoje problemy wywalał od razu.

Czy tęsknię?

A czy woda jest mokra?

Możliwe, że tej dziury w sercu nigdy nie uda się załatać, ale już wkrótce wypełnię ją oscypkami, grzanym winem, bigosem i suchą krakowską.

I czy pierwszy rok w Australii nie będzie miał idealnego finału, kiedy w moich australijskich śniegowcach będę piła w Sylwestra herbatkę po góralsku na Krupówkach? 🙂 

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!