Do cholery! Chorowanie się nie opłaca!

Na biurku w robocie zostawiłam długą listę rzeczy do zrobienia, o 9 miałam zacząć dwudniowe szkolenie, na które bardzo się cieszyłam. Ale jak to mówią – z dziećmi nigdy nic nie zaplanujesz.

Musisz być zawsze gotowa na zmianę wszystkich planów bez mrugnięcia okiem. Ileż to razy zapięta na ostatni guzik cofałam się praktycznie zza kierownicy, bo delikwenci jednak nie w formie. Ile razy odwołałam jakieś spotkanie/wyjazd/projekt bo dzieciarnia chora.

Cały grudzień stawałam na głowie, żeby pogodzić trójkę dzieci z zapaleniem płuc, męża osiemdziesiąt cztery imprezy świąteczne i podsumowania roku (w tym ze trzy wyjazdowo-zagraniczne), brak stałej niani i oczywiście wymagającą pracę. Udało się średnio, ucierpiały Święta, na które w sumie nikomu już nie starczyło sił.

Dzieci, jak nigdy prawie zupełnie zdrowe, wróciły do przedszkola na (wooohooo) dwa tygodnie i… siedzę dziś znowu w domu z dzieckiem sztuk jeden i naszą przyjaciółką gorączką. Próbowałam różnych rzeczy na odporność, chodzimy na basen, jemy mnóstwo warzyw i owoców, nie przegrzewamy się, łykamy syropki, magiczne mikstury, czary-mary. I dupa, że tak nieładnie się wyrażę. Nic nie pomaga, a i lekarze nie mają jednoznacznej opinii, czy rzeczywiście coś na tą odporność działa. Czosnku na szyi nie będę na pewno nikomu wiązała, hehe.

Na szczęście teraz przynajmniej w państwowym przedszkolu nie bulę milionów monet za chorowanie, jak to było w prywatnym. Chociaż taki maluteńki nie-minus.

Jestem za to bardzo stratna na opuszczaniu pracy.
Zaległości.
Wyrzuty sumienia (reszta pracuję pilnie, Fejsik skrzętnie ukryty w okienku incognito).
Szanse na awans mają raczej nie-matki (korpo rzeczywistość: 100 osób w biurze a ja najstarsza i jedna z trzech mających dzieci, jak tu nie czuć się babcią staruszką).
Na koniec miesiąca dziura w wypłacie, podwójna, kilka stówek poległo w aptece.
Zdrowie psychiczne nadwyrężone. Do godziny 11 w ruchu malowanie, rysowanie, chowanie w szafie, bajeczka, czytanie, ale klient wciąż niezadowolony i marudzi stale Maaaammmooooo, ech. I tak do 17 i wymarzonego powrotu z pracy Taty.

Lekko zrąbany ten system. Nie ma babci/cioci/sąsiadki, która zostanie z dzieckiem. Niania to też droga impreza, a do tego znaleźć dobrą, normalną i dyspozycyjną to już w ogóle graniczy z cudem. Próbowałam. Poza tym kto mnie wyręczy w pójściu z dzieckiem do lekarza? No nikt, przecież matka jest tylko jedna, a zaślamczony osesek donosi: “Mamo! zaraz zwymiotam!!” i nie chce puścić spódnicy.

Ja gupia mam nadzieję jednak, że zima kiedyś się skończy, a dzieci w końcu przestaną chorować. Za to sobie dziś posiedzimy w domu. Wyciągnęłam kurę z czeluści zamrażalnika. Może będzie rosół? Przecież w końcu podobno pomaga na wszystko! No!