Dramat pod Nanga Parbat. Wtyczka wyłączająca Internet znowu nie zadziałała.

Chciałabym czasami, aby była wtyczka, która w wielu domach wyłączyłaby Internet. Coś w rodzaju filtra, który wykrywałby wszelką głupotę, szczególnie w tych najtrudniejszych chwilach, kiedy ważą się losy człowieka. Chciałabym, aby w takim momencie kanapowi specjaliści od wspinaczki górskiej, od wychowywania nieswoich dzieci, od życia pod cudzym dachem, od uczuć drugiego człowieka, mogli się zwyczajnie odpierdolić i nie mieć możliwości podzielenia się ze światem swoją opinią.

Nie kumam. Nie kumam pasji zdobywania ośmiotysięczników. Nie rozumiem, mój wąski światopogląd tego nie ogarnia, choć w bardzo bliskiej rodzinie mam takiego napaleńca. Może więc powinnam lepiej rozumieć tę zabójczą pasję. Ale nie rozumiem. Kiedy przez dwie noce i dwa dni, co kilka minut odświeżałam serwisy informacyjne, szukając nowych wiadomości o akcji ratowniczej pod Nanga Parbat, spod mojej ciepłej pościeli, z fotela z kubeczkiem parującej kawy, z gorącej plaży, a w końcu z klimatyzowanego samochodu, nie mogłam pojąć tego, że ktoś na własne życzenie miesiącami ćwiczy swój organizm, aby przystosować go do nadludzkiego wysiłku, a potem lezie w temperaturę minus sześćdziesiąt stopni, gdzie ledwo łapiąc oddech, śpi w namiocie, który w każdej chwili może roztargać szalejący wiatr. Kiedy myślałam o Eli i Tomku, którzy po ataku szczytowym zeszli do namiotu i podjęli dramatyczną decyzję o rozdzieleniu się, odzywały się we mnie zwykłe, ludzkie uczucia. Uczucia, które powinniśmy mieć do każdego człowieka, bez podziałów i etykietek. Jestem raczej tchórzem i jak w nocy słyszę podejrzany dźwięk w domu, to się boję nosa spod kołderki wystawić i sprawdzić co się tam dzieje. Kiedy myślałam o Eli, która prawdopodobnie zdruzgotana emocjonalnie, z poodmrażanymi rękami i nogami, schodziła w dół jednej z najniebezpieczniejszych gór świata, w nocy, w zimnie, w strachu i bólu, to jest mi zwyczajnie słabo. Uczuć konającego Tomka nie potrafię sobie w ogóle wyobrazić. 

Nikt nie chce umrzeć, jestem przekonana, że poza samobójcami, nikt nie wybiera śmierci na zawołanie. Każda śmierć jest bezsensowna, pozostawia ból i rozpacz. Tak naprawdę nic więcej na tym świecie nie mamy ponad życie, a i to jest kruche. Każdy jednak ma możliwość decyzji, w jaki sposób to życie przeżyje. Spieranie się o to, jaka śmierć jest bardziej logiczna, jest idiotyczne, a niestety do tego sprowadzają się internetowe dywagacje kilku ostatnich dni. Mam niezmiennie wrażenie, że komentują zwykle osoby, które wybrały przewidywalne życie. Studia, praca, nielubiana, ale przecież stabilna, małżeństwo, niezbyt udane, ale jest, bo tak trzeba, kredyt, własne em, dzieci, wakacje last minute. Żeby się tylko za bardzo nie wychylać, żeby głowy za bardzo nie wystawiać, żeby nie ryzykować. Bo po co. Ludzie, którzy pasji nie ogarniają umysłem.

Przez wiele lat zajmowałam się rekrutacją. Przed moim biurkiem przewinęło się tysiące młodych osób pragnących kariery w korpo. Nuda, nuda, nuda, czasami jakaś perełka, ale głównie bezbrzeżna nuda. Te same, wyświechtane formułki, naciągane cv, na papierze wszyscy zdolni, pracowici, ambitni, z jedyną wadą, którą jest nadmierna dbałość o detale, co podają, bo wyczytali, że to dobrze wygląda. Niezmiennie zadawałam dwa pytania. Jakie jest Twoje największe osiągnięcie lub jakie jest Twoje największe marzenie. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale 80% osób, z którymi przez te lata przyszło mi rozmawiać, nie potrafiła odpowiedzieć. Jedni nie mieli marzeń, a inni osiągnięć. Inaczej. Mieli, bo przecież w wieku dwudziestu kilku, trzydziestu lat, już coś się w życiu osiągnęło, jak choćby zdało się maturę. Na pewno mieli też jakieś marzenia, ale bardzo często trywialność tych marzeń na tyle ich zawstydzała, że woleli się do nich nie przyznawać. Dobra praca, własne mieszkanie. I spokój. Najlepiej święty.

Dlatego nie dziwi mnie jad na forach. Jak ktoś, kto żyje przewidywalnym życiem milionów ludzi na świecie, może zrozumieć kogoś, kto wybiera ryzykowną i niestandardową drogę? Nikt, kto nie ma marzeń, nie zrozumie tego, kto po nie sięga. Ja też weszłam kiedyś na swój Everest. Przebiegłam maraton. Przez 15 ostatnich kilometrów biegłam czując krew w butach, a kiedy na przerwie je ściągnęłam, żeby jakoś ratować stopy, ich widok mnie przeraził. Ostatni kilometr płakałam non stop i na nic zdały się racjonalne argumenty, którymi sama sobie chciałam przemówić do rozsądku. Oczywiście mój maraton nie niósł ryzyka śmierci, wiedziałam, że na mecie powitają mnie dzieci, wtedy jeszcze nieświadome mojego wyczynu. Maraton wymagał ode mnie jednak przygotowania i kiedy przez kilka miesięcy każdą niedzielę spędzałam na bieganiu, nie myślałam o tym w kategoriach odbierania dzieciom możliwości spędzania jej z matką. Chociaż pewnie znaleźliby się tacy, którzy przytoczyliby taki argument.

Moi bliscy muszą zaakceptować to, jakim jestem człowiekiem. Nie tylko wymagać ode mnie wsparcia, ale dając mi je w chwilach dla mnie ważnych. A bieganie jest częścią mnie i nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek zadawał mi pytanie po co Ci to, albo mówił mi, że powinnam w tym czasie malować, lepić i wycinać. Bo tak. Bo tak się komuś podoba. W kategoriach pasji jestem więc w stanie wyobrazić sobie, że można pokochać niebezpieczny sport. Tego się nie da racjonalnie wytłumaczyć ani zrozumieć. 

Wkurza mnie niemiłosiernie gadanie, że odkąd masz dzieci nie możesz tego, czy owego. Wierzę, że mogę. Mogę, bo moje życie też jest jedno. Innego mieć nie będę. Nie jestem w stanie wszystkiego oddać. I żeby Ci, którzy teraz poświęcają 100% swojego życia dzieciom nie żałowali, kiedy owe dzieci im powiedzą „nikt Ci nie kazał, mamo, tato, ja o to poświęcenie nie prosiłem”. Nie wyobrażam sobie, aby rodzicie musieli z chwilą urodzenia dzieci pozbawić się wszelkich marzeń. I nawet niech to będzie egoizm. Rodzenie dzieci to też, w dzisiejszych czasach, egoizm. Brak tolerancji, ataki terrorystyczne, głód, nieuleczalne choroby, kataklizmy, bezrobocie, świat wcale nie jest takim przyjaznym miejscem, prawda? Każdy z nas jest trochę egoistą.

Znam wiele osób, dla których największym marzeniem jest święty spokój. Ja tego nie rozumiem, bo ja chcę codziennie fajerwerków. Chcę codziennie dobrego dnia. Chcę wszystkiego spróbować. Chcę adrenaliny. Chcę pokonywać swoje słabości. Chcę zdobywać swój Everest. I to jak najbardziej jestem w stanie pojąć. Ja mam swój, taki Tomek miał swój, który próbował zdobyć aż siedem razy! W końcu pokonał tą górę, choć zwycięstwem długo nie mógł się cieszyć. Jednym do szczęścia potrzeba 42 kilometrów, innym 8000 metrów nad poziomem morza, jeszcze innym pilota i paczki chipsów. Co mi do tego?

Nie interesuje mnie siedzenie w zaciszu swojego własnego kącika i komentowanie życia innych ludzi, o którym tak naprawdę gówno wiem. Nie pojmuję zamiłowania do gór, ale i nie pojmuję chęci życia od niedzielnego obiadku u teściowej, do niedzielnego obiadku u mamusi. Nie rozumiem, bo ja chcę inaczej, z ogromnym naciskiem na ja. I dobrze mi z tym, ja żyję po swojemu. I Ty też żyj tak, jak lubisz. Jeśli najwyższą wartością jest dla Ciebie rodzina – poświęcaj jej życie. A może praca? Cudownie. Pasja? Życzę jej spełnienia! Dążenie do świętego spokoju? Trzymam kciuki!

Kto dał Ci prawo, aby krytykować czyjeś decyzje? Kto dał Ci prawo, aby rozliczać kogoś z jego marzeń, poglądów i wyborów? Kto dał Ci prawo dywagacji, czyj sposób życia jest lepszy? Czyja śmierć ma więcej sensu? Wstyd mi za ekspertów od Himalajów, akcji ratunkowych, ubezpieczeń, wychowania wieloraczków, życia z niepełnosprawnością, rozwodów, przeprowadzek na drugi koniec świata. Ekspertów od nieswojego życia. Specjalistów od JEDYNIE SŁUSZNEJ DROGI, wynalazców idealnego sposobu na życie.

Możliwe, że ludzie, którzy nigdy nie wyszli poza strefę swojego własnego komfortu, nigdy nie zapragnęli niczego ryzykownego, nie ukochali niczego tak bardzo, aby coś dla tego poświęcić, teraz piszą: mógł nie iść. Czy człowiek opętany górskim szaleństwem powinien zakładać rodzinę? Potencjalnie wielu z nas nie powinno nigdy być rodzicami. Szkoda, że jak i na ten nieszczęsny Internet i na to nie ma egzaminu. Może żyłoby się lepiej. Prawdopodobnie okazałoby się, że nie tylko himalaiści nie zdaliby tego egzaminu celująco.

Początkowo myślałam, że to nie fair, że dwie osoby, które znalazły się w niebezpieczeństwie, pociągają za sobą kolejne, które narażają życie, aby ratować cudze. Ale przecież doskonale wiem, że poszli ich ratować z własnej woli. Na takich wysokościach inna ekipa, zaaklimatyzowana na wysokości, przebywająca w pobliżu, to jedyny ratunek. Podobnych akcji jest w górach wysokich wiele. I raczej nie kwestionuje się ich celowości, a chyli czoła za odwagę. I liczy się na to, że koledzy kiedyś może odwdzięczą się tym samym. 

Mógł nie iść. Ale poszedł. I dopóki był Polakiem, zasługiwał na pomoc. Podobnie, jak każdy inny obywatel naszego kraju, czy to na olinkluziw w Egipcie, czy na saksach w Lądku. Póki jest człowiek, jest nadzieja. Nie rozumiem osób, które próbowały mu tej pomocy odmówić, używając argumentów o chorych dzieciach, które bardziej tych pieniędzy potrzebują. To bardzo brzydka retoryka. Czy powinniśmy w ogóle nic nie robić, bo w obliczu tego, że umierają dzieci, nic nie jest ważne? Każdy człowiek zasługuje na pomoc, nawet ten, dla którego praktycznie nie ma nadziei, czy ten, którego czyn jest dla innych moralnie wątpliwy.

To internetowe pieniactwo i dywagacje są żenujące, a po co poszedł, a czemu się nie ubezpieczył, a dlaczego nie myślał o rodzinie, a czemu ktoś teraz ma mu pomagać? A czemu z moich pieniędzy ratują szaleńca, który na własne życzenie narażał swoje życie? Wariat. Nieodpowiedzialny egoista. Ryzykant. Samobójca. Każdy ma prawo do własnej opinii, ale niektórymi nie warto dzielić się publicznie. Szczególnie w momencie, kiedy umiera człowiek, a na naszych oczach rozgrywa się wielki dramat.

Tomek nie jest w moim odczuciu bohaterem. Wybrał potencjalnie śmiertelne hobby, wiążące się z najwyższym ryzykiem. Poszedł, bo chciał zrealizować swoje największe marzenie. I to mu się udało. Czekam na zdjęcie, które mam nadzieję ma Eli w swoim aparacie. Chcę zobaczyć Tomka na Nanga Parbat, który podobno udało mu się zdobyć. Chcę zobaczyć triumf człowieka nad własną słabością i pokazywanie światu, że o spełnianie marzeń trzeba walczyć. Nawet wtedy, jeśli za ich spełnianie zapłaci się najwyższą cenę. Tomek został w miejscu, które pokochał miłością dla wielu niemożliwą, niewyobrażalną, nielogiczną. Dla mnie wygrał. 

Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech chociaż zamilknie. Zginął człowiek. Żył tak, jak umiał najlepiej. Uszanuj to.

*Tekst powstał jako komentarz do wydarzeń, które rozegrały się pod Nanga Parbat w dniach 26-28 stycznia 2018 roku. Tomasz Mackiewicz i jego francuska partnerka Elizabeth Revol, po (prawdopodobnie) udanym ataku szczytowym na Nanga Parbat (8126 m.n.p.m.), utknęli przy próbie zejścia ze szczytu. Francuzka, w lepszym stanie fizycznym, zostawiła Tomka, już wtedy (prawdopodobnie) w stanie agonalnym i podjęła samodzielną próbę zejścia. Została uratowana przez duet Bielecki – Urubko, elitę światowej wspinaczki, którzy nocą, w niezwykle trudnych warunkach atmosferycznych, pokonali w niezwykłym tempie, narażając własne życie, ponad 1200 m w pionie. Pozostała dwójka himalaistów wytypowanych do akcji ratowniczej, Botor i Tomala, pozostała niżej, aby przygotować wsparcie. 

Zdjęcie: Michał Obrycki/Forum via Reuters 

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!