Trzy metody wychowawcze, które stosuję, a za które fanatycy chętnie by mnie utopili.

Trzy metody wychowawcze, które stosuję, a za które fanatycy chętnie by mnie utopili. Strasznie mi się podoba tytuł tego postu. Uwielbiam wszelkie teorie rodzicielskie. Szczególnie te, które odnoszą się do pary rodziców w idealnym na rodzicielstwo wieku 25-30, mających jedno dziecko, rocznego bobaska, przy którym do pomocy o każdej porze dnia i nocy swoją gotowość zgłasza nowoczesna babcia, która akurat kocha dzieci, jest byłą nianią i mieszka w tej samej miejscowości. I te rady w stylu „moje dziecko to…”. A moje nie. Ups. Twoje też nie? To super, bo tego Pana i tamtej Pani dzieci też jakoś nie.

Kiedy ja, matka trojaczków, zaczynam zadawać pytania i sypię z rękawa sytuacjami, w których rozmowa, przytulenie i tłumaczenie dają oczywiście skutek, ale w tym czasie kiedy ja rozmawiam, przytulam i tłumaczę coś jednemu dziecku, pozostała dwójka puszcza z dymem mieszkanie, ewentualnie robi przyspieszony kurs kaskaderski, ćwicząc skoki z sufitu, tudzież sprawdza, jaka ilość wody potrzebna jest aby zatopić płytki w łazience, wszyscy specjaliści od wychowania załamują ręce, klepią plecach i życzą powodzenia.

Coś, co działa w jednej rodzinie, nie zadziała w drugiej. Nie, nie jest tak samo w przypadku bliźniaków i bynajmniej nie jest tak samo w przypadku nawet i piątki dzieci w różnym wieku. Po prostu – sześciolatek nie będzie wyrywał półroczniakowi smoczka, bo na cholerę mu smoczek? I tak, moje dzieci, oddalone od siebie wiekowo o minutę, walczą ze sobą o wszystko. Kochają się na zabój, ale i się nienawidzą. Pocieszam się, że wszyscy znajomi, którzy mają rodzeństwo tej samej płci lub zbliżone wiekiem, twierdzą, że się z nim tłukli. Kolega z byłej pracy, jak się dowiedział, że mam trojaczki, spytał „biją się”? Zdziwiona odpowiedziałam „tak, czemu pytasz”? „Haha, mam brata bliźniaka, też się laliśmy”. „Ale przeszło Wam, co”? Pytałam z nadzieją. „No pewnie! Przeszło nam jak się wyprowadziłem z domu na studia” – odpowiedział.

Trzy metody wychowawcze, które stosuję, a za które fanatycy chętnie by mnie utopili, to moja subiektywna (jak i blog, który czytasz) lista rzeczy, w które wierzę i stosuję. Jestem ciekawa Twojej opinii i modyfikacji tych pojęć w Twoim domu.

KARNY JEŻYK TO SZKODLIWA, GŁUPIA I NIEPOTRZEBNA METODA!

Jak każda metoda dotycząca wychowania dzieci, tak i odsyłanie dziecka na karnego jeżyka, do kąta, w miejsce odosobnione, do swojego pokoju, czy jak go zwał, ma swoich zwolenników i przeciwników. O ile nie zgadzam się z ignorowaniem uczuć dzieci i w momentach, kiedy dziecko jest zagubione, agresywne, roztrzęsione, zostawianie go samemu sobie i skazywanie na samodzielne radzenie z emocjami nie jest najlepszym wyborem wychowawczym, tak jest milion sytuacji w których ta opcja jest zbawienna i jeśli jest stosowana poprawnie, przynosi niesamowite rezultaty. Pomaga dzieciom nauczyć się samokontroli i zachowania zbliżonego do akceptowalnego społecznie.

Jak i w innych dziedzinach życia i tutaj komunikacja jest kluczowa. Dziecko musi wiedzieć, jakie zachowania są nieakceptowane i spowodują natychmiastowe przerwanie zabawy, czy danej czynności. Musi wiedzieć, na czym polega time-out, ile trwa i jakiego skutku oczekujemy. Najlepiej sprawdza się u mnie ostrzeżenie, przypomnienie, jakie zachowanie jest pożądane i prosty komunikat z poleceniem time-out.

Na przykład:

– Przestań ciągnąć brata za włosy. Bądź delikatna, proszę.
(zachowanie jest nadal takie samo)
– Nie robisz tego, o co proszę. Idź do… (u mnie dzieci idą do swojego pokoju , ale zwolennicy time-outu sugerują, aby było to pomieszczenie pozbawione bodźców i zabawek). Zostań tam, dopóki się nie uspokoisz.
(nie urządzam wykładów, nie wdaję się w kłótnię, przekaz jest prosty; nie reaguję na zachowanie dziecka, dopóki się nie uspokoi)
Jeśli dziecko wyjdzie i się uspokoi, nie wracam do tej sytuacji, a chwalę pożądane zachowanie, które się pojawi.

Byłam ostatnio na warsztatach pozytywnego rodzicielstwa, gdzie psycholog otworzył mi oczy na coś, czego wcześniej nie dostrzegałam. Time-out (wolę ten termin od nieszczęsnego karnego jeżyka) działa w dwie strony! I oprócz ewidentnego benefitu w postaci zmiany zachowania naszego dziecka i pokazania mu, że są pewne zachowania, których nikt nie będzie akceptował i które muszą się skończyć natychmiast, daje nam… CZAS. Czas na ochłonięcie i opanowanie emocji. Celowo piszę NAM, bo bywają sytuacje, kiedy to rodzic najbardziej potrzebuje tego czasu. Potrzebuje go, żeby nie wybuchnąć, żeby nie powiedzieć, ani nie zrobić nic, czego potem będzie żałował.

Załóżmy, że kłócę się z mężem. W stresie i nerwach, pod wpływem chwili, padają słowa, których potem żałuję. Wcale nie są konstruktywne, wcale nie dotyczą tej konkretnej sytuacji, są tylko uzewnętrznieniem frustracji. Gdybym miała magiczny przycisk i mogła kupić sobie trochę czasu, zrobiłabym w takim miejscu pauzę, w trakcie której miałabym okazję ochłonąć, przemyśleć sprawę, zebrać myśli. Zwykle po czasie okazuje się, że to, o co się kłóciliśmy było błahostką, ale w nerwach nie widzieliśmy najbardziej banalnego rozwiązania, które okazało się satysfakcjonującym kompromisem. To samo tyczy się dzieci. Wysyłając dziecko na time-out, mamy szansę na ochłonięcie i trzeźwą ocenę sytuacji. Bo zadaniem rodzica jest opanowanie, które daje dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Jeśli to się nie uda, padają słowa, które bywają oceną nie zachowania, a dziecka, pojawia się agresja, krzyk.

DZIECKO MUSI SIĘ DZIELIĆ. MUSI.

Wcale nie musi. Może. Tak, jak dorosły. Niechętnie dzielę się z kimkolwiek moją ukochaną, wymarzoną torebką i byłabym zdziwiona, gdyby w kawiarni jakaś obca kobieta przysiadła się do mnie i zaczęła sobie w niej grzebać. Niechętnie komukolwiek oddam moją poduszkę czy szpilki, irytuje mnie próba zawładnięcia tymi rzeczami nawet przez domowników. Poduszka jest moja, ułożona tak, jak lubię, pachnąca moimi ulubionymi perfumami, a szpilki lubię w całości, a nie poobijane przez sześciolatkę, która bawi się w mamę.

Skąd w dorosłych przeświadczenie, że dziecko musi dzielić się wszystkim, co jest jego, bo akurat tak się dorosłym podoba? Nie musi. Oczywiście, że trzeba dzieci uczyć dzielenia się, ale to przychodzi z czasem. Jest różnica w podarowaniu dziecku czekolady ze słowami „podziel się z rodzeństwem, proszę”, a różnica z nakazaniem dziecku podzielenia się ukochaną lalką, która była prezentem urodzinowym, a z którą dziecko się nie rozstaje.

Potrzeba posiadania danej rzeczy na wyłączność nie musi oznaczać skąpstwa, egoizmu czy niechęci współpracy, a potrzebę autonomii. Dlaczego oczekujemy od dzieci rzeczy, które dla nas są wykluczone i których w ogóle nie bralibyśmy pod uwagę, uważając za niedorzeczne? Czy ktokolwiek namawia dorosłego, żeby na przykład położył swój portfel na widoku, niech sobie każdy bierze, ile i co chce, przecież trzeba się dzielić! Czy ktokolwiek wchodzi do Twojego domu i używa na przykład łazienki, czy kuchni, bo przecież trzeba się dzielić? Nie. Dlaczego więc zakładasz, że dzieci znajomych, które znajdą się w pokoju Twojego dziecka, mogą bawić się nawet tym, czego dziecko nie życzy sobie, aby ktokolwiek dotykał?

Im bardziej będziemy dziecko zmuszać i nakłaniać do tego, że musi, że powinno, że trzeba, tym bardziej będzie robiło to niechętnie. Wybór to dla dzieci ogromne słowo, który uczy je właściwego postępowania, które będą miały szansę zaprezentować nawet wtedy, kiedy nie będą do niego przymuszane, bo zwyczajnie nas przy nich wtedy nie będzie. Moje dziecko nie musi się dzielić swoimi zabawkami ani z rodzeństwem, ani tym bardziej z obcymi dziećmi. Daję mu prawo powiedzieć nie, jeśli akurat ma taką potrzebę. To dla mnie również lekcja asertywności, którą w dzisiejszych czasach dziecko musi wynieść z domu. Oczywiście, pytam, rozmawiam, zwykle moje chce się podzielić, ale jeśli nie chce, szanuję to.

KONSEKWENCJA JEST PRZEREKLAMOWANA.

Warto uczyć dzieci, że można zmienić zdanie w zależności od okoliczności. Warto uczyć dzieci, że te same reguły dotyczą też nas. Jeśli mamy myć ręce przed obiadem to i my, dorośli myjemy. Jeśli nie mówimy brzydkich wyrazów, to jak nam się wyrwie „szlag by to”, przyznajemy się do błędu i przepraszamy. Warto uczyć tego, że świat nie jest czarno-biały i od każdej normy zdarzają się odstępstwa. Warto uczyć dzieci, że nie jesteśmy robocikami.

Ale. Konsekwencja to kręgosłup zasad, którego dziecko potrzebuje. I nawet jej zatwardziali przeciwnicy, kiedy wchodzi się z nimi w dyskusje, przyznaje się do konsekwentnych działań, po prostu inaczej nazywanych.

Dla mnie, temperamentnej matki niepokornych trojaczków, konsekwencja jest kluczem. Każdy jej brak szybko wychodzi mi uszami, a te sytuacje, w których od dawna jestem niezmienna i konsekwentna, działają w moim domu bez zarzutu. Bez zarzutu, to znaczy, że i ja i dzieci egzystujemy w tych sytuacjach na bezpiecznym, komfortowym poziomie.

Niejednokrotnie byłam oceniania, kiedy byłam nieugięta w stosunku do swojej trójki. „Przecież to tylko 5 minut”, szeptała babcia dobra rada na placu zabaw, z którego ja już 5 minut temu powiedziałam mojemu dziecku, że wyjdziemy, a ono protestuje, bo chce jeszcze zostać. „Przecież to tylko jedno ciasteczko”, szepta ciocia, podsuwając maluchowi paczkę ciastek, po tym, jak powiedziałam, że może zjeść tylko dwa, bo za chwilę jemy kolację. „Przecież jest piątek, nie idź jeszcze, nic się nie stanie, jak dzisiaj pójdą spać później”.

Jasne, tylko to, tylko tamto. Z tym, że to nie jest tylko 5 minut, ani tylko jedno ciasteczko, ani nawet kwestia piątku. Tu chodzi o reguły, które ja ustalam i mozolnie pracuję nad wprowadzeniem ich w życie. I ustalam je często w porozumieniu z moim dzieckiem i nie wynikają one z mojego widzimisię, ani z chęci uprzykrzenia mojemu dziecku życia. Mało tego, moje dziecko te reguły zna, a ja każdorazowo upewniam się, że dobrze mnie usłyszało. My to ustalamy i powtarzamy ten schemat, który dla obu stron jest najlepszym rozwiązaniem. I zgadzam się na pójście na plac zabaw i nawet na dodatkowy na nim czas, pod warunkiem, który ustaliliśmy wcześniej – musimy z placu zabaw wyjść o określonej godzinie, z dobrze nam znanego powodu (bo idziemy na basen, bo umówiliśmy się z koleżanką, bo w domu czeka na nas praca, bo jest czas kolacji, czy w końcu, bo zrobi się ciemno). Musimy wyjść bez powtarzania pięciokrotnie, że już czas, bez marudzenia, bez straszenia, bez wołania i krzyków, bez tupania nogami i urządzania scen. Będzie weekend i pójdziemy na plac zabaw bez limitu czasowego. To naprawdę bywa aż takie proste.

Machnę ręką raz i drugi i w moim domu to banda sześciolatków będzie decydowała o której się chodzi spać (nadal nie mogę uwierzyć, że są domy, w których pięcioletnie dziecko się rano zdziera siłą i szantażem z łóżka, ale wieczorem do 23 pozwala mu się na siedzenie z rodzicami przed telewizorem, bo „tak lubi”), co jemy na kolację (może zadecydować, ile zje, kiedy idziemy do restauracji może samo wybrać danie, może nawet często i w domu wybrać to, co chce zjeść, niestety nie mam takiej możliwości codziennie, u mnie w domu nie ma „codziennie parówki, bo nic innego nie tknie”), ile godzin dziennie spędzamy przed telewizorem i czy może dziś umyjemy zęby, czy jednak robimy sobie dzień dziecka.

Jeśli dziś machnę ręką, bo mam w domu gości więc najbardziej zależy mi na tym, żeby dzieci nie przeszkadzały, bo chcę mieć święty spokój, dziecku będzie trudno zrozumieć, że kiedy w domu nie trwa akurat impreza, rodzic nie zgadza się na kolejną bajkę, rozrzucanie zabawek czy ciastka na kolację. Wychowanie mojego dziecka nie jest na pokaz. I nawet jeśli ataki złości zdarzają się w miejscach publicznych, moja postawa jest taka sama. Z emocjami dziecka należy sobie radzić w danym momencie, ewentualnie wracając do poszczególnych sytuacji, kiedy się uspokoi. Nie ma nic gorszego niż sztuczny uśmiech, ustąpienie, a jednocześnie wysyczenie dziecku do ucha „w domu pożałujesz”.

Psycholog, na wspomnianych wyżej warsztatach, opisał sytuację, w której przychodzisz niezapowiedziany do domu znajomych. Pukasz. Nikt nie odpowiada. Pukasz coraz bardziej natarczywie. To nic nie daje, bo znajomych nie ma w domu. To, że będziesz krzyczeć, płakać, tupać i walić w drzwi, bo tak bardzo pragniesz się z nimi w tym momencie zobaczyć, niczego nie zmieni. NIE MA ICH W DOMU. Nikt nie otworzy. Jako dorośli stale ponosimy konsekwencje własnych decyzji, czy po prostu zasad świata, w którym żyjemy. Dlaczego nagle, w przypadku dzieci, uważamy, że te zasady można deptać, bo to przecież tylko dziecko, no pozwól, no weź.

Konsekwencje to dla mnie wyznaczanie granic, które są potrzebne dzieciom. Nie chodzi o głupi upór, żeby tylko pokazać dziecku swoją wyższość, siłę i miejsce w szeregu. To uczenie zasad, których wszyscy przecież musimy przestrzegać. I czasami je łamać, oczywiście, przecież nie jesteśmy ze stali!

To co, czy te trzy metody wychowawcze, które stosuję, a za które fanatycy chętnie by mnie utopili, są Ci bliskie, czy raczej w Twoim domu sprawdza się coś zupełnie innego?

*Warsztaty, o których wspominam w tekście, noszą nazwę „Triple P – Positive Parenting Program”, więcej można o nich przeczytać tutaj: http://www.triplep.net/

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!