2019 rok zaczyna się dla mnie w marcu.

2019 rok zaczyna się dla mnie w marcu. Nieźle, prawda? No cóż, zdążyłam się z tego powodu przywitać z kilka miesięcy niewidzianą przyjaciółką depresją, więc już żadne mądrości mi nie pomogą w tym temacie. Mleko się rozlało.

I nie chodzi wcale o brak postanowień, czy ich bojkotowanie. Wcale nie. Postanowienia to ja robię każdego dnia. Nie muszę czekać na magiczną zmianę daty, żeby zauważyć, że w boczkach za dużo, buty do biegania sie kurzą, no i może trzeba by chałupę od czasu do czasu odgruzować, bo się przejść nie da, nie mówiąc już o znalezieniu czegokolwiek.

Chodzi zwyczajnie o to, że miałam beznadziejnie bezproduktywne dwa pierwsze miesiące tego roku. Bo ja mam taki problem, że chciałabym wszystko. Na raz i na wczoraj. Jak ćwiczyć, to od razu biegać maratony i wstawać codziennie o 5 rano na treningi, po których na rękach są odciski, a na tyłku nie da się usiąść bez bólu. Jak dieta, to tylko ekstremalna. Alkoholu czy słodyczy tacy jak ja nie potrafią po prostu ograniczyć, nie, trzeba zrezygnować, inaczej to jest byle jak. No nie da się. A jednocześnie w jakiś magiczny, zupełnie niewyjaśniony sposób, pochwalam balans i te ekstrema równoważą się z olewką innych życiowych zagadnień. Moje życie jest sinusoidą.

A tymczasem w styczniu moje dzieci miały wakacje, była u mnie mama, nieustanny urlop i podróże zepchnęły wszystko na dalszy plan. W upale nie myślę. To znaczy myślę, ale raczej o tym, gdzie by tu zjeść loda, napić się mrożonej kawy i spocząć w cieniu palmy, a nie o koncepcji rozwoju. I tak minął styczeń. 

Mama odjechała, w lutym dzieci wróciły do szkoły. Trzy klasy, trzech nauczycieli, trzy zebrania, trzy całkiem nowe światy. I bolesny powrót do rutyny, która przez wakacje zawsze się trochę rozwala. Dopadła mnie moja stara przyjaciółka depresja. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, nagle pojawia się znajome uczucie bezsensu. Mnie zwykle dopada w środku nocy, a w nocy, jak wiadomo, wszystko jest mroczne i czarna dupa własnych myśli wydaje się grajdołem, z którego już nigdy nie uda się wydobyć. Bo w nocy, proszę państwa, nie ma racjonalnego myślenia, nie ma przypominajki, że przecież każde morze gówna ma swój brzeg, w nocy nawet Kayah nie zaśpiewa, że “Wiosna przyjdzie i tak”. 

Na wadze po letnich szaleństwach 5kg do przodu, nie chcą odrosnąć własne rzęsy, naturalne paznokcie się łamią, włos jakoś szybciej siwy (o pójściu w kierunku natury pisałam tutaj: https://www.calareszta.pl/sciagnelam-sztuczne-rzesy-obcielam-sztuczne-paznokcie-spojrzalam-w-lustro-i-sie-przerazilam/). Wróciłabym na etat, ale jak pogodzić pracę, dzieci i męża, którego nie ma 12h w domu, no i jak zrezygnować z pracy nad blogiem, który przez 4 lata wypełniał moje życie? Do tego doszła ogromna tęsknota za domem. Ogromna. Pisałam o niej tutaj: https://www.calareszta.pl/i-tylko-mi-ciebie-brak/). Ominęła mnie deko w Święta, najgorszy dla emigrantów czas, ale szybko o sobie przypomniała. 

I tak, zanim się obejrzałam, nagle zrobił się dzień rozdania Oskarów. I to chyba było apogeum mojego kiepskiego samopoczucia. Człowiek sobie myśli, że jego życie jest nic nie warte, zwykłe i beznadziejne i na dokładkę ogląda sobie uwielbianych celebrytów, wyglądających jak milion dolarów, w biżuterii, za równowartość której można kupić sobie małą wyspę, zbierających historyczne nagrody. To pranie, ten gotowany obiad i właśnie myta podłoga, przybijają wtedy jeszcze bardziej. 

I to chyba właśnie Lady Gaga dała mi do myślenia. Trzymając już tego swojego wymarzonego Oskara, do kolekcji z innymi nagrodami, które jako pierwszej w historii kobiecie udało się zgarnąć w jednym tylko sezonie, powiedziała “Tu nie chodzi o wygraną, ale o niepoddawanie się. Jeśli masz marzenie – walcz o nie. Nieważne, ile razy cię odrzucą, ile razy upadniesz, ile razy zostaniesz pokonany. Ważne jest to, ile razy wstaniesz z kolan, będziesz odważny, nie poddasz się”.

I tak sobie myślę, że to, że 2019 rok zaczyna się dla mnie w marcu, naprawdę nic nie znaczy. Upadłam, ale wstaję z kolan i dobrze, że już w marcu, bo w czarnej dupie można być pół życia. Nie ważne, że zmarnowałam dwa miesiące, może były mi potrzebne, żeby coś zrozumieć, coś docenić? Podobno musi być gorzej, żeby było lepiej? Wierzę, że jest tak, jak ma być. Co z tego, że zaliczyłam falstart? Przecież droga do sukcesu jest zawsze w budowie! Pewnie tak po prostu miało być. Czas poprawić koronę i zapieprzać. Bo, jak słusznie powiedziała Gaga, to jest harówka, a o marzenia trzeba walczyć.

Aktualnie mam jedno – pozbyć się tego uczucia, że wszystko jest do niczego. I jestem gotowa ciężko pracować, żeby tak właśnie było. Zapisałam się na terapię (pisałam o tym tutaj: https://www.calareszta.pl/wstyd-sie-przyznac/), rozpisałam plan treningów i diety, zweryfikowałam plany na najbliższe miesiące. Działam, bo życie jest jak jazda na rowerze – aby utrzymać równowagę, nie możesz się zatrzymywać.

Jeśli i Ciebie 2019 dotychczas nie potraktował łaskawie, nie możesz się zmobilizować, ciężko Ci – wstawaj z kolan, poprawiaj koronę, na serio jest już później, niż nam się wydaje, a rok 2019 zapierdziela do przodu, wcale na nas nie czekając. Słabość i gorsze dni nie są niczym wstydliwym, ale na dłuższą metę utrudniają życie. Te dwa miesiące to naprawdę niewiele, ten rok może być jeszcze całkiem niezły, przynajmniej ja chcę w to wierzyć. Trzymam za nas kciuki.

Zdjęcie – źródło.