To tylko dzieciak.

Od czasu do czasu ponosi mnie fantazja. Wydaje mi się, że moje dzieci są już duże i wszystko rozumieją, a ja mogę przy pomocy prostych komunikatów zaprowadzić w moim domu ład i porządek. Wiadomo oczywiście, że te moje wyobrażenia są równie kiepskie co kolejne filmy o super bohaterach i jako takie można je wsadzić między bajki.

W sobotę miałam tak zwany “moment aha”! Wybraliśmy się całą rodziną do parku. Gramoliliśmy się właśnie z samochodu, kiedy mój syn rozłożył się na chodniku i udawał, że się opala. Oczywiście ja, mająca w głowię wizję niekończących się stosów prania, od razu zareagowałam na to gderaniem. „No co Ty robisz, wstawaj natychmiast, będziesz cały brudny, nie wolno leżeć na ziemi, ciągle tylko pranie” bla, bla, bla. Podczas gdy ja coraz bardziej się nakręcałam, Dominikowi rzedła mina i szeroki, łobuzerski uśmiech stopniowo zastępował grymas i nieszczęśliwa podkówka. Wtedy mój mąż, ponad głowami dzieci, prawie bezgłośnie powiedział “daj spokój, przecież to tylko dzieciak”.

Te słowa były mi wtedy potrzebne. Bo czasami potrzeba takiej perspektywy. Kogoś, lub czegoś co uświadomi Ci, że robisz się wrednym, gderającym zgredem. To tylko dzieciak. Dzieci nie dbają o czyste dżinsy. Zajmuje je zabawa i o ile jest bezpieczna i nikomu nie szkodzi, co mi przeszkadza jego leżenie na chodniku?

Tamtej soboty przemyślałam kilka moich postaw. Chciałabym, aby moje dzieci zachowywały się dorośle, podczas gdy najbardziej kocham ich spontaniczność i nieskrępowaną wyobraźnię. Wkurza mnie, kiedy w drodze do przedszkola zachwycone wskoczą do kałuży. Po głębszym zastanowieniu wkurza mnie to głównie dlatego, że to nie jest to, co ja sama sobie zaplanowałam. W moim wielkim, idealnym, dorosłym planie, nie było miejsca na dziecięcą spontaniczność. Gdyby moja reakcja była inna, ten mały wybryk mógłby być krótkim, wesołym przerywnikiem w naszym rutynowym poranku. Zamiast tego był kolejnym długim kazaniem, z przewracaniem oczami. To wszystko w imię dwóch kropek błota na spodniach.

Miewam ciągi takich dni, kiedy od rana wszystko idzie źle. Ktoś nie chce się ubrać, komuś nie podobają się spinki we włosach, chce banana, którego akurat zabrakło, nie chce czapki, chce siedzieć z boku, nie może znaleźć misia, nie chce zapiąć kurtki, nie lubi poniedziałku. Te dziecięce fochy wyprowadzają mnie często z równowagi. Zamiast łagodzić konflikty, jeszcze dolewam oliwy do ognia i jedziemy do przedszkola w milczeniu, po tym jak wcześniej wybuchnę i urządzę kazanie.

Po kilku godzinach wracam uspokojona, z mocnym postanowieniem trzymania swoich nerwów na wodzy. Mam dobry humor, wiele rzeczy zamieniam w żart, nie jestem śmiertelnie poważna i wszystkowiedząca. Do momentu kolejnego zachowania, które naczynko z frustracją w mojej głowie przepełni. W końcu dzieci zasypiają a ja siedzę, z wyrzutami sumienia analizując wszystkie wspólne momenty, próbując dociec, gdzie popełniłam błąd.

Podejrzewam, że wielu z Was przeżywa podobne sytuacje. I chcę napisać o kilku sposobach, które mnie pomagają, a o których niestety czasami zapominam.

Dziecko nie robi Ci na złość. Wielokrotnie o tym pisałam. Ono tego jeszcze nie potrafi. Zachowuje się w dany sposób, bo właśnie tak wyraża emocje, nie umie inaczej, samo nie wie dokładnie co się z nim dzieje, więc decyduje pierwotny instynkt, czyli zwykle atak lub obrona. Dzieci nie opanowały jeszcze skomplikowanego instrumentu manipulowania i grania na uczuciach, który posiedli dorośli. Moment złości i agresji trzeba przeczekać. Niech się złości, niech płacze, niech krzyczy. Ma do tego prawo! Tak jak każdy inny człowiek ma prawo do bycia wściekłym, zmęczonym czy rozżalonym, mieć poczucie krzywdy, czy niesprawiedliwości. Kiedy nadarzy się spokojniejsza chwila, trzeba wrócić do próby zrozumienia uczuć dziecka i wytłumaczenia dlaczego tak się stało i co dalej.

To tylko dzieciak. Kochamy nasze dzieci za to, że pokazują nam czym jest radość, spontaniczność, czysta miłość. A jednocześnie chcemy od nich absolutnego posłuszeństwa i racjonalnego myślenia. Ciągu przyczynowo skutkowego, który powstrzymałby czterolatka przed radosnym skoczeniem do kałuży, bo przecież ma na sobie wyprane i wyprasowane spodnie, idzie do przedszkola, jest 8:20, woda w kałuży jest zimna, mokra i brudna, a mama zapomniała ciuchów na zmianę. Nawet jak to piszę, wydaje mi się to zupełnie absurdalne. Czy nie oczekujemy od naszych dzieci zbyt wiele?

Kazania. Sami ich nie znosimy. Z obrzydzeniem wspominamy kazania, które robili nam rodzice. Nie lubimy być pouczani przez rodzinę, znajomych, czy szefa. Wyobraźmy sobie, że każda nasza rozmowa z partnerem/współmałżonkiem to kazanie. “Przecież tak nie wolno prać! Musisz najpierw posegregować, wszystko na lewą stronę, skarpetki osobno, płyn tutaj nalać. No ja nie wiem, co Ty sobie w ogóle myślisz, że kto to będzie za Ciebie robił. Tyle razy już Ci mówiłem! No co tak stoisz! Myśl trochę! Dlaczego jesteś taki nieznośna! Znowu jedna skarpetka zgubiona”! Daję takiemu związkowi pół roku. A przecież codziennie wypowiadamy takie zdania do dzieci. Skoro popełniają błędy, widocznie mają braki i naszym zadaniem jest te braki uzupełnić.

Zrozumieć świat. Tłumaczmy dzieciom zachowania pożądane. Jest mnóstwo rewelacyjnych bajek, książek dla dzieci o uczuciach, rozwijających lektur o emocjach. Już kilkulatkom na przykładzie z bajki można próbować wyjaśnić zawiłości świata i potraktować je jako pretekst do rozpoczęcia rozmowy o zdarzeniu z parku, z przedszkola, z kolacji. Nie złością, krzykiem i gderaniem. Spokojem, dobrą radą, przykładem. Na pewno osiągniemy dużo lepszy skutek. Staram się pytać dzieci “Co o tym myślisz?” Wyciągnięte do odpowiedzi bardzo często same podsuwają dobre rozwiązania. Te rozmowy to nie mają być jednostronne kazania.

Wrzuć na luz. Kiedy mam dobry humor, łatwiej przychodzi mi obrócenie niektórych zagrywek dzieci w żart. To wtedy potrafię ze śmiechem powiedzieć, że widzę, że zupa próbowała Cię zjeść, że rączki chyba są dziurawe (i szukać w nich dziur) i że jak nóżki bolą to chyba trzeba obciąć (i rozpoczynać operację na niby). Te żarty bywają absurdalne, ale działają. Dzieciaki same się z siebie śmieją, zamiast wybuchnąć, szukają remedium, otrzepują kolana, dają buziaka i biegną dalej. Te same zdarzenia potraktowane zbyt serio, na długo psują nastrój. Bywa, że żarty i lżejsze podejście są jedyną opcją. Bywa, że aby nabrać perspektywy, wychodzę do innego pomieszczenia i biorę kilka głębokich oddechów starając się sobie przypomnieć i jak mantrę powtórzyć, że tylko spokój może mnie uratować. Pomaga.

Oczywiście są sytuacje, w których musimy reagować stanowczo i mój dzisiejszy post nie ma na celu dawania przyzwolenia naszym dzieciom na robienie tego czego chcą, bez żadnej naszej reakcji. Dzieci należy wychowywać, a nie tylko chować. Ale zastanówmy się, może czasem da się bez nerwów, bez gderania, bez krzyków i kazań?

Obiecałam sobie, że tej wiosny rzadziej będę wredną, narzekającą, zrzędzącą, prawiącą kazania, wszystkowiedzącą babą i czasami wrzucę na rodzicielski luz.

*Cyklicznie na blogu będą pojawiać się ilustracje do moich tekstów autorstwa Pauliny Jaśniak, malarki i ilustratorki mieszkającej w Londynie. Paulina pomaga w kreowaniu wspomnień, zajmuje się portretem i ilustracją, głównie o tematyce dziecięcej i rodzinnej. Prywatnie mama pięciomiesięcznej Erin. Jestem zachwycona jej pracami, zresztą sami sobie obejrzyjcie: BlogSklep; Instagram.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!