Odpuściłam.

Odpuściłam. Przestało mi zależeć na byciu jakąś. Najbardziej teraz zależy mi na byciu sobą. I wiesz co? Jest mi z tym fantastycznie.

To się zaczęło już bardzo dawno temu. W czasach, kiedy za moje życie odpowiadały przekonania rodziny, nauczycieli i innych osób ze środowiska, w którym się wychowałam. Koniecznie trzeba było na przykład mieć prawo jazdy w wieku 17 lat, choć jasne było, że własnego auta nie zobaczysz przynajmniej przez najbliższe 5 lat. Ale egzamin na prawo jazdy zdawali wszyscy, no więc ja też. Zdałam za pierwszym razem, choć o prowadzeniu miałam mniej więcej takie pojęcie jak politycy PIS-u o demokracji. Potem oczywiście poszłam na studia, z braku lepszego pomysłu na zarządzanie, bo wtedy było modne. Wynudziłam się na tych studiach niemiłosiernie i przyznam szczerze, że oprócz znajomości, kilku historii rodem z baru na miasteczku studenckim AGH o wdzięcznej nazwie „Świniarnia”, w którym happy hours były o 13, czyli akurat pomiędzy wykładami (!!), umiejętności majenia przemyconego spirytusu i wspomnień płacenia za rysunki techniczne chłopakom z akademika, o którym pieszczotliwie się mówiło, że straszy w nim ch..em, chyba niewiele z nich wyciągnęłam. Poza jedną rzeczą. Po trzecim roku wyjechałam do Stanów na dziekankę.

I wtedy urodziłam się po razu drugi.

To, że otworzyły mi się oczy, to jest mało powiedziane. Mnie się po prostu zupełnie w głowie poprzestawiało. Dla wielu osób ten wyjazd byłby traumatyczny. To wtedy wydarzył się zamach na WTC i ja w jeden dzień zostałam bez dachu nad głową, a chłopak, z którym wtedy tam byłam, zdecydował wracać ze strachu do Polski. Zostałam. I chyba wtedy wychowałam w sobie siłę, którą mam do dziś. Siłę, która podpowiada, że wszystko się da. A jak się nie da, to trzeba odpuścić. To wtedy nauczyłam się, że los masz zawsze w swoich rękach i ani rodzice, ani mąż, ani nawet dobra wróżka Ci nie pomogą, jeśli we własnej głowie ustawiasz się na przegranej pozycji. Wtedy też doszłam do wniosku, że wcale nie jest lepiej tam, gdzie nas nie ma. I że można, a wręcz trzeba, żyć zawsze po swojemu.

I skończyło się wtedy moje życie w sposób, który kogoś zadowoli, z wyborami, które są takie, jak większości, z braku pomysłu, lub ze względu na modę. Nie interesowało mnie to, że trzeba wyjść za mąż, bo moje koleżanki dzieci do szkoły już ślą, a ja to co. Nie obchodziło mnie zupełnie, że tej świetnej pracy, którą mam, się nie rzuca, żeby z miłości wyjechać na drugi koniec świata. Nie interesowało mnie, że własne zdanie może przysporzyć kłopotów, więc chodziłam do szefowej na dywanik, aż w końcu mnie wyrzucili.

Ja po prostu w końcu zrozumiałam, że w życiu najważniejsze dla mnie stało się pytanie czego ja chcę. I nie chodzi wcale o to, że codziennie chcę położyć się na sofie, a dzieciom puścić bajkę. Nie. Bo jest milion dni, kiedy na pytanie czego chcesz odpowiadam sobie chcę iść z dziećmi grać w piłkę. Bywa, że chcę w domu mieć porządek, że chcę przebiec maraton, ugotować trzydaniowy obiad zupełnie bez okazji i hodować ekologiczną marchewkę. Jestem ambitna, więc to moje „chcę” wcale nie jest przejawem lenistwa czy bylejakości. Ale kiedy zadaję sobie to pytanie, dla mnie fundamentalne, nauczyłam się wybierać to, czego chcę, a nie to, co muszę. Bo zwykle to, co to niby muszę, to jest coś, czego oczekują ode mnie inni. Ci sami inni za mnie życia nie przeżyją. Innym nigdy nie dogodzę. Jedyne co muszę, to dbać o mój świat.

A mój świat nie jest biczowaniem siebie i życiem, które kręci się wokół kredytów, pracy, dzieci, gotowania, sprzątania i czekania na weekend. Mój świat to nie jest życie z poradników. Mój świat nie mieści się w żadnych normach. Odpuściłam. Nie poddaję się presji bycia jakąś, bo najbardziej chcę być sobą. Nie muszę unieszczęśliwiać siebie wiecznym myśleniem, że czegoś mi brakuje, że coś się skończyło, że nic w moim życiu nie jest idealne, że jestem jakaś, że moje dzieci coś.

Uwielbiam rozpieszczać moje dzieci i będę to robić, pomimo krzywego na to patrzenia przez innych, czy złośliwych komentarzy. Dlaczego? Bo mogę. Przyznaję, że nie lubię bawić się z moimi dziećmi. Przestałam przejmować się tym, że trzeba. Ja jestem dorosła, mnie po prostu już nie bawią lalki i klocki. Jako typowa zła matka, kawę dla siebie robię przed tym, jak dzieciom zrobię śniadanie, bywają dni, że wcale nie uważam, że macierzyństwo to najlepsze, co mi się przydarzyło i kiedy na głos mówię, że nie wiem, jak dożyję do 20, kosz na brudną bieliznę jest zawsze w moim domu pełny, swoje smutki lubię utopić w kieliszku wina, kocham zakupy i zawsze jestem w stanie wytłumaczyć konieczność posiadania nowych butów, z absolutnego wygodnictwa i lenistwa mam sztuczne rzęsy i paznokcie, mnie się podobają, nawet, jeśli tysiącom ludzi nie, a to, że moja waga skacze jak jo-jo, jest moją i tylko moją winą, lub, jak kto woli, uwielbieniem żarcia i masełka, z którym wszystko smakuje przepysznie. To nie geny, nie ciąża, nie coś tam, nie ma się co oszukiwać. Na urodziny chciałabym zrobić sobie prezent w postaci zastrzyku botoksu, bo niemiłosiernie wkurza mnie wielka jak rów Mariański zmarszczka na czole. Możliwe więc, że wcale nie zestarzeję się z klasą. Przyznaję bardzo głośno, że wiele rzeczy nie wiem, nie potrafię i nie mam opinii na każdy temat. Odpuściłam. Jaki to jest luksus! Aktualnie marzę o samotnym wyjeździe, gdzie pieprz rośnie, bo potrzebuję wakacji od życia. I będę na tych wakacjach wyłączać myślenie o domu, dzieciach i o tym co to niby muszę.

Bo najlepszy wniosek, do którego doszłam zupełnie niedawno, to ten, że ja przecież nic nie muszę. A za to ile ja mogę! Mogę na przykład mieć w nosie to, że nie jestem taka, jak ktoś by chciał. Mogę przestać żyć tak, żeby zadowolić innych. Odpuściłam. Odpuściłam w wielu kwestiach. Na przykład, jeśli czuję, że moje bateryjki siadają, idę poleżeć, choćby nawet czekały na mnie cztery zlewy pełne garów, piętnaście prań, a po drodze na kanapę potknęłabym się o syf na podłodze. W domu, w którym jest życie, zawsze jest bałagan, a porządek trwa trzy sekundy, zanim ktoś czegoś nie dotknie, nie przestawi, nie rozleje. I świetnie, bo przecież my nie mieszkamy w muzeum.

Mam troje dzieci urodzonych w ten sam dzień. Każdego dnia ktoś mnie żałuje, ktoś współczuje, ktoś nie wie, jak ja to robię. Zupełnie szczerze odpowiadam, że ja też nie wiem. Bo gdyby trojaczki przydarzyły się Tobie, Twojej siostrze czy kuzynowi, gwarantuję Ci, że też by sobie poradzili. Może gorzej, może lepiej, ale na pewno w swój własny, niepowtarzalny sposób, w który każdy człowiek ciągnie swój los. Tak, jak ja. Tak jak miliony rodziców na całym świecie.

Wierzę w happy end i myślenie, że życie jest dobre, dlatego daję bana na wstęp do mojego życia ludziom, którzy nigdy nie widzą promienia słońca, nie używają uśmiechu, a na zaczepkę co u nich słychać zawsze odpowiadają, że stara bida. Współczuję i pocieszam – to się da zniweczyć i wyleczyć.

Żyć trzeba tak, żeby nie żałować. Po swojemu, a nie tak, jak chce sąsiadka spod czwórki, babcia zawieszona w innym pokoleniu, czy koleżanka z Fejsbuka. Nie wchodzę w wyścigi ani na matkę dekady, ani na perfekcyjną panią domu, ani na pracownika roku, czy idealną żonę. Bo kiedy patrzę do lustra ja już mam te wszystkie tytuły. I Ty też! W końcu jesteś przecież limitowaną edycją.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!