Marzenia.

Czy ja mam jakieś marzenia? To takie proste pytanie, a taka trudna odpowiedź.

Mam kilka ogromnych marzeń. Nikomu o nich nie mówię. Boję się zapeszyć, wypowiedzieć na głos, żeby nic się nie zepsuło. Bo od marzeń, sielanki i szczęścia, do bólu i tragedii czasami dzieli nas moment nieuwagi. I może nie powinnam już nic więcej chcieć, bo wyczerpałam swój limit? Lepiej o nic nie prosić, bo to, co mam, to spełnienie marzeń.

Są jednak takie rzeczy, które mi się śnią. Są jak sekrety, które mieszkają w romantycznych zakamarkach mnie. I od czasu do czasu jak już usiądę na moment i nie myślę o niczym, karmię się nimi, snuję plany, w marzeniach podróżuję, przeżywam wyimaginowane momenty szczęścia.

I tak zamarzyła mi się Vespa. Nie jakaś tam fancy-schmancy nowoczesna, tylko retro, z duszą i charakterem. O.o, taka:

Vespa Lifestyle Fotografiert in Luzern am 16. September 2012

Vespa Lifestyle
Fotografiert in Luzern am 16. September 2012

Widzę siebie oczyma wyobraźni. Pani w średnim wieku, ubrana w ramoneskę, pędzę przez miasto z rozwianym włosem. Na targu wybieram pachnące truskawki, uśmiecham się do wciąż tych samych od lat sprzedawców, psioczymy wspólnie na mokre tego roku lato. A potem wracam niespiesznie do domu. Na mojej Vespie. Z plecaka zawadiacko wystaje mi bagietka i pęczek dorodnych marchewek. Siadam w ogrodzie, rwę tą bagietkę rękami, maczam w prawdziwym miodzie i oblizuję palce.

Chciałabym pojechać na rozdanie Oskarów. Założyć długą suknię z trenem do samej ziemi. Przejść po czerwonym dywanie i poczuć na własnej skórze magię kina. Trzymać kciuki za nominowanych i cieszyć się z wygranej. Patrzeć jak spełniają się czyjeś marzenia, jak nagradzany jest talent i trud wielu lat.

Chciałabym nauczyć się gotować. Wcale nie od Marco Pierre White’a czy innego Gordona Ramsaya w ekskluzywnej Cordon Bleeeh. Chciałabym na zatłoczonym, pływającym targu w Bangkoku, wsiąść do maleńkiej łódeczki z pomarszczoną od słońca Tajką. I niech ona, w swojej przenośnej kuchence, nauczy mnie jak przyrządzać najprawdziwsze, ulubione pad thai. Wyłowione tego ranka krewetki, makaron ryżowy, świeżo siekana dymka, orzeszki, mmmm…

Chciałabym mieć dom. Dla moich butów. Taką prawdziwą, ogromną garderobę, żeby wszystkie moje pary mogły się prężnie zaprezentować. Miałabym tam taki mały zydelek. Siadałabym na nim podczas wizyt, bo chodziłbym czasem odwiedzić te moje buty. Stale rosnącą kolekcję, unikatowe modele, ukochane na codzień i te na specjalne okazje. Wspominałabym tak miejsca i ludzi, do których mnie te buty zaniosły.

Chciałabym pojechać do Japonii. Zobaczyć cudną, kwitnącą wiśnię, poznać gejszę. Przyjrzeć się tym ludziom, w których mieszka samotność. Doświadczyć tego, co wyobrażałam sobie przez wszystkie zarwane opasłymi tomami Murakamiego noce.

Chciałabym wleźć na Mont Blanc. Bo jeszcze bardziej od biegania nienawidzę wspinaczki górskiej. Nie dość, że cały czas pod górę, powietrza mało, to jeszcze z każdym krokiem obawa, że skręcę sobie kark. Dlatego jak biegłam maraton postanowiłam, że zdobędę ten cholerny peak. A jak już tam się doczołgam, będę sobie stała na szczycie Europy, wpierdzielała tabliczkę największej czekolady jaką znajdę, patrzyła na potegę natury i słuchała ciszy. O!

Chciałabym zgłębić tajniki jogi. Ale nie w szkole w środku miasta. Chciałabym schować się w aśramie gdzieś w Indiach. Zamknąć na kluczyk wszystko, co wiąże mnie ze światem i na tydzień zostać sam na sam z jogą, guru, mnichami, medytacją i sobą. To dopiero byłaby wycieczka!

Chciałabym móc odnaleźć i odwiedzić kilka osób, z którym rozłączył mnie czas. Takich, bez których kiedyś wydawało się, że życia nie ma, a potem zerwała się nić. Zobaczyć co u nich słychać i podziękować. Też dzięki nim jestem dziś tym, kim jestem.

Marzę o tym, żeby przeżyć ponownie zrealizowane już raz marzenie i na -stą którąś rocznicę naszego ślubu zatańczyć ponownie argentyńskie tango z “Zapachu Kobiety”. I żeby mimo tylu wspólnych lat, tak jak wtedy, w czasie tego pierwszego tańca, czuć, że to są jeszcze kroki do nowej, wspólnej, wspaniałej przygody zwanej miłością.

Chciałabym napisać książkę. Ale nie taką, co to każdy dziś może wydać. Taką, w której zawiera się historia, której nie można odłożyć, aż nie przeczyta się do ostatniej linijki, a potem trzyma się ją przy łóżku i od czasu do czasu się do niej zagląda, odkrywając coraz to nowe, ulubione fragmenty. I kupuje się egzemplarz tej książki dla wszystkich ważnych w swoim życiu ludzi, żeby się z nimi tym dobrem podzielić.

Marzę o tym, żeby wywołać kiedyś wszystkie filmy i zdjęcia. Mam ich miliony. Chciałabym siadać co jakiś czas przy kominku z kieliszkiem wina trzymanego na specjalne okazje i przeżywać naszą historię jeszcze raz. Miejsca, w których byliśmy, ludzi, którzy się z nami starzeją. Odbywać ponownie podróż życia. Zachwycić się każdym dniem naszej wędrówki. Wyciągać coraz to nowe fotografie, śmiać się i płakać na zmianę. Dojść ponownie do wniosku, że problemy i dramaty, które kiedyś ściskały nas za serce nic nie znaczą, w perspektywie tego, że możemy sobie tak tutaj siedzieć, wspominać i cieszyć się naszym światem.