Mówię jak jest, bo męczy mnie gówniane udawanie, że jest super.

Mówię jak jest, bo męczy mnie gówniane udawanie, że jest super. Czy żyłoby się nam lepiej, gdyby wszyscy byli szczerzy? Możliwe. Na pewno lepiej żyłoby się matkom. Bo wszystkie naginają prawdę.

Matki nie chcą się przyznać, że coś im nie wychodzi, więc mówią tylko o tych dobrych rzeczach, które się udały. Celowo piszę wyszły, udały się, bo często to, że nasze dziecko jest niejadkiem, ma zaburzenia integracji sensorycznej, czy jest nadpobudliwe, przesypia całe noce albo w wieku 6 miesięcy czyta, jest wcale nie naszą żadną zasługą, czy nie daj Boże winą, a tylko możliwościami fabrycznymi danego egzemplarza. I przykro mi, że Was rozczaruję, jeśli macie idealne dziecko, ono idealne jest TYLKO dla Was. Dla reszty ludzkości może okazać się całkiem denerwującym gnojkiem. Jedni są orłami z matmy, inni nie kumają języków, nigdy nie nauczą się pływać, będą się bali myszy, paraliżować ich będą publiczne wystąpienia, nie będą umieli dogadać się z zespołem, będą bałaganiarzami, leniami, daltonistami, pianistami, programistami i gwiazdami rocka.

I dobrze. Takie przecież jest życie. Otaczają nas bardzo różni ludzie. Choć gdybyśmy posłuchali nagonki na matki, pewnie szybko by się okazało, że można tego wszystkiego uniknąć, a wychować sobie ideał. Wystarczy tylko pozwalać się wypłakać, ale karmić na zawołanie, spać razem w łóżku, ale koniecznie we własnym pokoju, mieć czas dla dziecka, ale przecież musi mieć rodzeństwo, chwalić opisowo, ale najlepiej słowami nie rozpieszczać. No cóż, nawet roboty mają wady, dzieci też wyrosną na dorosłych z wadami. Choćby nie wiadomo jak programować.

Warto o tym pamiętać w zalewie idealnych matek, hiper produktywnych dorosłych, nigdy nie znudzonych pracowników, przedsiębiorczych nieznajomych, wiecznie uśmiechniętych par. Wszyscy jesteśmy niedoskonali. Śmierdzą nam nogi, oblewamy się kawą, siedzimy po nocach podglądając cudze życie i lubimy czekoladę. Słodką, nie bez cukru.

Dzieci się nie da porównać. Moje urodziły się minuta po minucie, a każde jest zupełnie innym człowiekiem. Choć ten sam dom, rodzice i sytuacja, szkoła, wychowanie, dieta – dzieci różnią się od siebie. BO SĄ INNYMI LUDŻMI. Choć gdybym na momencik posłuchała tych wszystkich idealnych, poczytała te nieomylne poradniki i zastosowała choć jedną teorię, pewnie bym uwierzyła, że mogę całą trójkę zaprogramować i sklonować, wyhodować określony zespół cech i wyeliminować niektóre wady. Akurat.

Ostatnio coraz częściej dochodzi do mnie informacja zwrotna, że jestem szczera. Czasami zbyt szczera. Zupełnie tego nie rozumiem. Mówię jak jest, bo męczy mnie gówniane udawanie, że jest super. Tak strasznie mnie to męczy, aż do bólu, fizycznie. Oczywiście, że są tematy, których nie poruszam, ale nie kumam omijania wszystkiego i udawania, że moje życie to pasmo nieustannych sukcesów, fajerwerków i pluszowych ludzi. Po co? Nie omijają mnie problemy, choroby, kryzysy, złe dni, wredni ludzie. Są rzeczy, które nie pasują do wizerunku, a raczej bardzo go psują. W końcu byłoby nam chyba wszystkim łatwiej udawać, że są ludzie, którym się cały czas powodzi, nie spotyka ich pech, zły los, ani głupcy. Nie mają żadnych problemów, a uśmiechają się nawet wtedy, kiedy śpią. Moglibyśmy sobie wtedy wmówić, że niektórzy to mają, no a my nie mamy. I tu leci litania, niepotrzebne skreślić. Grzeczne dziecko, bogatych rodziców, mniejszy tyłek, większe cycki, duże dzieci, fajną pracę, duży dom, opiekunkę, gosposię, szybki samochód, przystojnego męża, 10 kilo mniej. I gdybyśmy już to wszystko mieli, bylibyśmy szczęśliwi.

Szczerze przyznaję. Miewam nadwagę, swoje dzieci kocham, innych nie lubię, moje dzieci mnie wkurzają, lubię być sama, a stary bywa, że doprowadza mnie do białej gorączki. Chodzę na terapię, kiepsko poradziłam sobie z koroną, jestem kłótliwa i nie potrafię się nigdy ugryźć w język. Wiem, że nic nie wiem o dzieciach i jeszcze wymądrzam się na ten temat w necie!

Mówię jak jest, bo męczy mnie gówniane udawanie, że jest super. Od nieprawdziwych uśmiechów wolę te szczere grymasy! Pokazuję, jak jest, bo lubię solidarność z innymi ludźmi, w których życiu bywa chujowo. Bywa, że nie znoszą własnych dzieci, mają ogromny kredyt, który nie wiedzą jak spłacić, brakuje im pomysłu na życie, ich nogi nadal są krzywe, a pranie samo się z pralki nie wyciąga. Upsik. Grozi im rozwód, nie dogadują się z matką despotką, za dużo piją, dupska im się nie chce z kanapy podnieść i prychają na widok kolejnego frazesu kołczów i innych motywacyjnych mówców, bo nie, nie mogą wszystkiego, kiedy aktualnie nie są w stanie przestać wpieprzać pizzy. Zdaje im się za to całkiem często, że coś w ich życiu poszło nie tak, nie mają siły, energii, a czas biegnie do przodu. Jeszcze wczoraj mogli wszystko, a dziś nawet nie mogą wyjść ze swojego małego em, bo bombelek obsrany.

Niby odarłyśmy macierzyństwo z cukrowej waty i słodkiego pierdzenia. Niby. Bo w sumie możesz sobie momencik ponarzekać, ale zaraz wracaj do zachwytów, przecież cudowne i kochane, wynagradzają wszystko. No są, są. Czasami. Nadal nie wypada jednak miliona rzeczy, bo przecież jak powiesz to czy tamto toś odważna, wyrodna i wow. A co jeśli masz taki czas, kiedy nie wynagradzają? Kiedy to wszystko Cię przerasta? Kiedy problem goni problem i jeden uśmiech wcale wszystkiego nie załatwia, a jutro nie jest lepiej?

Miewam dobre dni. Miewam. I gdzieś tam z tyłu głowy wiem, że jestem wystarczająca, najlepsza jaka mogę być i że przecież robię tak wiele, zupełnie świadomie.  W pozostałe dni czuję się pokonana rutyną, strachem, dniem świstaka, własnym krzykiem, w którym nie rozpoznaję matki, którą przecież miałam być, praniem, które nigdy się nie kończy, obiadem, który sam się nie gotuje i dzieckiem, które nie reaguje na nie, na tak, na prośby i groźby.

Mówię o tym, bo wiem, że tak po prostu jest. Mówię jak jest, bo męczy mnie gówniane udawanie, że jest super. Po co? Ktoś w to wierzy? Nikt nie ma łatwo. Nikt nie ma bezproblemowego egzemplarza. Żadna z nas nie jest matką roku, która wygrywa w macierzyństwo. Stąpamy po grząskim gruncie. A czasami wpadamy w zimną przerębel wyrzutów sumienia, poczucia, że jesteśmy do niczego, matkowanie nam nie wychodzi, a w ogóle to wszystko jest do dupy.

Zupełnie nie rozumiem po co ktokolwiek sobie to robi i otacza się i obserwuje te udające, że bycie matką przychodzi naturalnie, że jest to proste i oblane lukrem. Codziennie uśmiech, nienaganny strój, wdzięczność do pożygu, porządek na chacie, oszczędności na koncie, sex na kuchennym blacie i bombelki na medal. Serio, ktoś tak żyje? Chyba w komputerowej grze? I te wszystkie etykietki? Dobra, zła, wyrodna, poświęcająca się, karierowiczka. Gdzie w tym wszystkim ojciec? Podpowiem – jest albo go nie ma. Jak jest, klękajcie narody, bohater. Za pamiętanie w której klasie jest dziecko, które kończy podstawówkę, to już od razu z kopytami takiego do nieba.

Tu nigdy tego nie będzie. Jest jak jest. Raz znośnie, raz do dopy. Macierzyński rollercoaster czasem zepsuty stoi w bazie, nie ma wzlotów, same upadki. Nie ma ekstazy, samo udręczenie. Miewam dni, w których wdzięczna jestem tylko za to, że jest już po 20. I mówienie o tym głośno to nie odwaga. To proza życia, cokolwiek innego to gówno prawda ubrana w szeleszczące złotko. Nie kupuję.

Photo by Luz Fuertes on Unsplash