Jestem lepszą mamą, kiedy mam czas dla siebie.

Jestem lepszą mamą, kiedy mam czas dla siebie. Uff, napisałam to, choć nadal wydaje mi się, że to taki niepopularny pogląd.

Nadal są kobiety, ich partnerzy, ich matki, teściowe i sąsiadki, które uważają, że matka ma być zawsze i wszędzie. Od pierwszych dni do ostatnich, do ustalenia i wyboru – dni swoich czy dzieci. Bo przecież nawet kiedy już z trudem wychowa, nie może sobie przysiąść na tyłku na starość zająć się swoimi sprawami, musi bawić wnuki, musi pomagać, czy tego chce, czy nie i wcale nie po swojemu, bo musi się dostosować do weganizmu, rodzicielstwa bliskości i pieluch pranych w orzechach, które wybrali młodzi na swój model rodziny. Nikt nie pyta, czy to nie jest aby sprzeczne z jej wartościami i czy to wszystko rozumie. 

Jestem lepszą mamą, kiedy mam czas dla siebie. Chociaż nie, to nieprawda. Bo wcale nie chodzi tylko o czas dla siebie, a czas na bycie dorosłą. I bynajmniej nie mam tu na myśli dzikich orgii i chlania na umór! Chodzi o czas na ogarnięcie tych wszystkich spraw, które ciągle na głowie, które naglą i spać nie dają, a w końcu – na pracę. Nie z każdym dzieckiem pod pachą można osiem godzin pracować. Nie każdy pracodawca rozumie to, że w tle słychać śpiewanie kilkulatka. Nie każdy projekt da się wykonać, kiedy co chwilę ktoś ciągnie za rękaw i woła, że zadania z matmy nie umie rozwiązać. Nie wszystkie zakupy da się szybko zrobić z dzieckiem za rękę. Do fryzjera z dzieckiem nie pójdziesz, do ginekologa też raczej nie. 

Jestem lepszą mamą, kiedy mam czas dla siebie i mogę choć fizycznie odpocząć od tej roli. Można wcale nie przepadać za wszystkim, co związane jest z macierzyństwem i szukać od tego wytchnienia. Wszystkie dzieci coś mają. Jedno jest niejadkiem, inne nie może skupić uwagi, krzyczy, nie zaśnie bez mamy, nie zaśnie w ogóle, a jak zaśnie, to wstaje o 4:50, nawet w sobotę. Z czasem wszystkie przyzwyczajamy się do tego, co los nam dał. Zaczynamy kumać jakiś większy sens, głębsze potrzeby, które potrafimy zaspokoić. Z czasem uczymy się tego, co dajemy, a co na pewnym etapie dla naszych dzieci jest najważniejsze i absolutnie niezastąpione. Co jednak kiedy naprawdę marzy Ci się sobota z pobudką o której chcesz i patrzeniem przed siebie w szlafroku? I niech będzie nawet tylko kawa na śniadanie, ale za to w towarzystwie ulubionej książki i ciszy. Co jeśli marzy Ci się obiad na siedząco i wcale nie znowu rosół? 

To nie oznacza, że jesteś gorsza, zła, niepełnosprawna i nieprzystosowana do roli. Zupełnie nie. To wcale nie znaczy, że nie kochasz tych wszystkich poranków, kiedy śmiech wypełnia Twój dom, kiedy budzisz się z maluchem wtulonym ciasno i pierwszym pytaniem na dzień dobry, czy zlobis naleśnicki. To wcale nie znaczy, że nie wyobrażasz sobie swojego życia inaczej, bez nich. I że nie uważasz dzieci za skarb i dar. 

Dorosłość to nie tylko dzieci, to też inni ludzie, to związek, kariera, ambicje, to hobby i w końcu finansowa niezależność, która pozwala na więcej. Czy macierzyństwo musi oznaczać rezygnację ze wszystkiego? Czy musimy to wszystko, kim chcemy być, zamienić na pieluchy i wieczorami odrabiane zadania domowe? 

Powrót do szkoły przypomniał mi o jednym – jestem lepszą mamą, kiedy mam czas dla siebie. Wtedy, kiedy dzień mogę poświęcić na pracę, logistyczne ogarnianie naszego wspólnego świata i kilka chwil w ciszy. To wtedy, odbierając dzieci ze szkoły, mogę skupić się w 100% na nich. Mogę wyłączyć telefon, posłuchać wszystkich tych ważnych rzeczy, które mają mi do powiedzenia, mogę się zatrzymać i nie mówić ciągle “zaraz”. Mogę się nie irytować wspólnym gotowaniem, które trwa dwa razy dłużej, mogę zagrać w jeszcze jedną grę. Bo znowu wrócił porządek świata, który mnie wydaje się najbardziej naturalny. Jest rodzina, jest praca, jestem ja. Na wszystko jest pora, na wszystko jest miejsce. 

Powoli pozbywam się tych męczących koronawirusowych wyrzutów sumienia, które towarzyszyły mi od marca. Na każdym polu było mnie za mało i absolutnie nie tak, jakbym chciała. Niby byłam z dziećmi cały czas, ale tak naprawdę byłam tylko obok. Bo obiad, bo pranie, bo zakupy, bo praca kochanie. I tak cały dzień. Próbowałam wyhodować dwie dodatkowe ręce, wielozadaniowość podnieść do niebotycznego poziomu, być wszędzie, robić wszystko. Najlepiej na raz. Pracować, pomagać dzieciom w szkole, uzupełniać zapasy, bawić się, sprzątać i mieszać zupę. Przyznam szczerze – osobiście wykończył mnie ten czas. Poradziłam sobie, wszyscy przeżyli, zauważyłam jakieś tam plusy, ale jakim kosztem? 

Jestem lepszą mamą, kiedy mam czas dla siebie. I już zabieram się za organizowanie babskiego wypadu, bo choć kocham moją rodzinę najbardziej na świecie, chcę pochodzić po górach, pogadać o dupie Maryny, a śniadanie zjeść o 10 i to podane przez kogoś, do stolika! Przez ostatnie sześć miesięcy byłam cały czas dla kogoś, jak sklep otwarty 24 godziny na dobę. Brali, co chcieli, babeczki z malinami, lek na całe zło, pomoc w szukaniu zgubionego koralika, arbitralne porady w trakcie sporów z rodzeństwem i przykrywanie kołderką, która się koło północy zsunęła. Teraz chcę chwilę pobyć dla siebie. I wszyscy na tym skorzystają, bo jak zatęsknię, to dopiero oddaję z nawiązką, przymykam częściej oko, napełniam cysternę cierpliwości, domykam bulgoczące na matczynym wkurwie pokrywki, mniej przewracam oczami i ziewam. To jest dla mnie po prostu dobre. Ale nie jestem aż taką egoistką. To jest dobre dla wszystkich moich bliskich.

A jeśli nie wierzysz, koniecznie sprawdź. Nie pozwól sobie na to, żeby jakaś obca baba z netu mówiła Ci, czego najbardziej Ci potrzeba.

Photo by Sage Friedman on Unsplash