Jakiś czas temu poczułam się zmęczona. Fizycznie i psychicznie wyczerpana macierzyństwem. Odpowiedzialnością za zdrowie i życie moich małych ludzi, ale nie tylko. Zmęczyła mnie nagonka na matki. Masz robić to, masz robić tamto, tego nigdy nie rób. Jestem asertywną osobą i choć nie przejmuję się opinią otoczenia, ta nagonka urodziła się w mojej głowie, bo sama sobie ją stworzyłam.
To ja zawsze chciałabym najlepiej. A tymczasem nie potrafię przeskoczyć niektórych swoich wad. Czasami krzyknę. Przecież to normalne, że jestem w domu, przy swoich dzieciach, sobą. Nie przeklinam i nie mówię o nikim źle, ale po prostu czasami nad sobą nie panuję i kiedy powtórzę pięć razy „proszę nie rób”, za szóstym razem to „nie” jest z wykrzyknikiem. Często dla dobra mojego dziecka. Nie chce mi się wierzyć, że te sporadyczne wybuchy mojego ludzkiego oblicza odbiją się na moich dzieciach traumą.
Nie bawię się z dziećmi godzinami. Wiem, że są słodkie, śmieszne, szybko rosną i w ogóle, ale jest milion innych rzeczy, które sprawiają nam tak ogromną wspólną radość, że z bawienia się rozgrzeszyłam. Wiem, że wiele osób tego po prostu nie znosi. Uwielbia swoje dzieci, ale nie potrafi się z nimi bawić. A przecież nie chodzi o nic innego, jak tylko o wspólny czas. Czy zamiast ślęczenia na dywanie i udawania pieska, mogę po prostu układać klocki, malować lub lepić, huśtać czy jeździć na rowerze? Mogę.
Kiedyś dzieci bawiły się same. Jasne, czasami i rodzice pokopali piłkę czy wypili herbatkę z miniaturowej filiżanki, ale głównie dzieci bawiły się z bandą innych dzieci pod blokiem. Kiedy spytałam znajomych, większość nie pamięta, aby rodzice godzinami się z nimi w cokolwiek bawili. Pamiętają za to tysiące okazji, o których mama nie wiedziała. Bo jakby się dowiedziała, to byłby szlaban. Bieganie po dachu domu w rozbiórce, zrywanie jabłek sąsiada przez płot, na przykład. Dzieciństwo kiedyś to była frajda. O dziwo nie miało nic wspólnego z dodatkowymi zajęciami ani wyszukanymi gadżetami. Nikt nie miał poważnych zaburzeń, większość z nas umiała się skoncentrować. Nagonka na matki nie istniała. Wiadomo przecież było, że wszystkie matki robią co mogą dla swoich dzieci.
Wszystkiego się nie da. W jeden dzień podam wypasiony obiad, taki z książki kucharskiej, od pięciu godzin pyrkający na kuchence. Są dni, że widuję dno kosza na pranie. Bywają popołudnia, kiedy ogarniam, a w moim domu panuje zen. Pełna lodówka, pranie się suszy, obiad się gotuje, ja gram z dziećmi w planszówki, opanowana jak kwiat lotosu, a wieczorem mam siłę nawet z mężem zagadać sensownie, a nie tylko o tym, że papier toaletowy się skończył i czy jutro może dzieci odebrać. Te dni utwierdzają mnie w przekonaniu, że aby były, też z czegoś muszę zrezygnować. Głównie z czasu dla siebie. Bo to wszystko samo się nie robi. Doceniam te dni, bo wiem, że już kolejnego dnia wyrwę chwilę dla siebie a pranie poczeka.
Kiedyś nikt nie słyszał o eko sreko. Jasne, było i eko, bo się jajka od kury od babci ze wsi przywoziło, tudzież mleko od krowy i mięso ze świeżo ubitej krowy. Ale nic poza tym. Jadło się to, co było i nikt nie był gruby, nie miał alergii, rzadko kto chorował. Nagonka na matki nie wchodziła do kuchni. Logicznym było, że matka ze swoich ust wyjmie, nie doje, a dziecku da co najlepsze.
To, że nie biorę udziału w konkursie na matkę/żonę/kobietę roku, daje mi spokój. Dla moich dzieci jestem najfajniejszą mamą. Na pewno znajdą miliony moich wad, kiedy będą starsze, tak jak każdy człowiek na Ziemi, dostrzegą wady swoich rodziców. A że nie czytałam więcej, nie pozwalałam codziennie frytek, czesałam głupio i nie byłam wystarczająco cool. To normalne. Możliwe, że żadne z moich dzieci nie doceni tego, co robię. I niech tak będzie. Sama zdecydowałam się na dzieci, więc dlaczego miałyby być mi wdzięczne za obiad na stole, czy czyste ubrania? Uczę doceniać, ale nie przeceniać. Dlatego czasami odpuszczam. Skoro i tak kiedyś będę ta zła i niedobra, jedno popołudnie dla mnie tego nie zmieni.
Dzieciom kiedyś nie czytało się bajek. Może czasami, sporadycznie, ale nie był to rytuał taki jak dziś. Jestem pewna, że 20-30 lat temu wiedziano już, że czytanie dobrze robi na głowę, jednak w przypadku dzieci nie brano sobie tego do serca, do momentu, dopóki dzieci same nie nauczyły się czytać. Jeśli i ja, padnięta po ciężkim dniu, raz czy dwa nie przeczytam, nic się nie stanie.
Nie tęsknię do tego, co kiedyś. Wszystko się zmienia, świat gna do przodu, zmieniły się poglądy o małżeństwie i dzieciach. Już wiemy, że odżywianie to inwestycja w zdrowotną przyszłość. Nauczyliśmy się, że biciem nic nie osiągniemy. Dbamy o wszechstronny rozwój naszych dzieci, aby zapewnić im najlepszy start. Ale czy sami sobie nie narzucamy morderczego tempa? Czy nagonka na matki nie powstaje w naszej głowie? Czy nie topimy się w wyrzutach sumienia, ciągle porównując się do wyidealizowanego obrazka matki, wtłoczonego do naszej świadomości przez media? Kiedyś tej presji nie było, a rolą matek było przygotowanie dziecka do życia. Nikt nikogo nie rozliczał z godzin wspólnej zabawy czy składu obiadu.
Daję sobie rozgrzeszenie. Podobnie jak innych urodzonych w latach 70-90, wychowali mnie potencjalnie patologiczni rodzice. Jadłam gluten, miałam zdarte kolana, a angielskiego zaczęłam się uczyć dopiero koło 12 roku życia. Można powiedzieć, że wyszłam na ludzi. Jest więc nadzieja, że i moje dzieci jakoś przeżyją, nawet jeśli jutro na kolację będzie mrożona pizza.
Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i
- Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
- Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
- Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
- Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!